Pearl Jam @ Stadio Euganeo, Padwa, 24.06.2018

Dwa poprzednie festiwalowe koncerty Pearl Jam, na Pinkpop i Mediolan I-Days, nie powinny się odbyć. Eddie Vedder z powodu infekcji gardła był w fatalnej formie. Możliwe, że z przyczyn organizacyjnych, prawnych i biznesowych, prostsze było odwołanie koncertu w Londynie. Brak głównej gwiazdy na festiwalu mógłby spowodować dużo większe komplikacje, niż tylko zmianę daty koncertu. W zasadzie pogodziłem się już z faktem, że trasa, na której zaplanowałem obejrzenie siedmiu koncertów, będzie niewypałem. Upojony dniem w Wenecji udałem się na Stadio Eguaneo bez większych oczekiwań.

Bramy stadionu otwarte zostały około godziny 16, ale pojawiłem się na miejscu dopiero przed 20., ponieważ oczekiwanie na nieosłoniętym terenie w palącym słońcu nie jest zbyt dobrym pomysłem. Chwilę po 20. na telebimach po obu stronach sceny rozpoczęła się transmisja meczu Kolumbia – Polska. Rzucając jedynie okiem na to, co dzieje się na murawie, wydawało się, że obie drużyny, używając żargonu piłkarskiego, gryzą glebę. Strata jednej bramki w pierwszej połowie była do nadrobienia, ale, kto by się tym przejmował, gdy za chwilę na scenie miał się pojawić największy rockowy zespół świata.

Koncert w Mediolanie w ramach I-Days Festival odbył się zaledwie dwa dni temu. Jakie było prawdopodobieństwo, że głos Eddiego Veddera będzie brzmiał lepiej w Padwie, trudno mi ocenić. Kilka minut po 21. ożywiła się położona po prawej stronie sceny część trybun. Zespół przemierzał drogę z garderoby na scenę, co przecież nie mogło zostać niezauważone. Chwilę później, przy dźwiękach „Metamorphosis 2” Philipa Glassa, utworu wykorzystywanego na trasie w charakterze intro, muzycy zainstalowali się na scenie i zaczęli „Pendulum”. Kilka psychodelicznych dźwięków budujących nastrój podgrzało atmosferę oczekiwania, która ustąpiła euforii, gdy Eddie Vedder wszedł z wokalem. Było świetnie, nadspodziewanie dobrze, czysto, wysoko i nisko. To wprost nieprawdopodobne, po infekcji wydawało się nie być najmniejszego śladu. Jeszcze odrobinę niepokoju odczuwałem w trakcie „Low Light”, ale gdy chwilę później Pearl Jam uderzyli „Last Exit”, rozwiali wszelkie obawy. Kilka szybkich numerów, wśród nich „Do The Evolution”, „Animal” i „Corduroy”, wywołały euforię na widowni. Moment wytchnienia przyniósł dopiero „Not For You” i dobrze, bo za chwilę, gdy zabrzmiał riff otwierający „Even Flow”, stadion oszalał.

Zmiana w porównaniu z Pinkpop i Mediolanem była kolosalna i nie odnosiła się wyłącznie do osoby Eddiego Veddera. Pearl Jam w Padwie byli prawdziwym wulkanem energii, piorunem kulistym krążącym pomiędzy zespołem a publicznością. W „Even Flow” Mike McCready tradycyjnie dał popis wirtuozerskiej gry, w której umiejętności techniczne we wspaniały sposób mieszały się z rockowym luzem. To był Mike McCready, gitarzysta solowy, a nie muzyk skupiający na sobie uwagę wydłużanymi solówkami, by ulżyć w cierpieniach niedomagającemu wokaliście. Niby paleta stosowanych sztuczek się nie zmieniła, ale to z jakim uczuciem tłamsił „kaczkę”, czy grał na gitarze trzymanej z tyłu głowy, nabrało wyraźnej świeżości.

Uspokojenie, choć wyłącznie w warstwie muzycznej, przyniósł „Daughter”. W końcowej części utworu Eddie nie powstrzymał się od komentarzy dotyczących Donalda Trumpa. Nie zabrakło odniesień do kontrowersji wywołanych ubiorem Melanie Trump na spotkaniu z dziećmi imigrantów w Teksasie. Pierwsza dama pojawiła się tam w kurtce z wielkim napisem na plecach „I really don’t care, do U?” (w wolnym tłumaczeniu: „Mam to gdzieś, a ty?”). To w odpowiedzi na to Jill McCormick, żona wokalisty Pearl Jam, pojawiła się na scenie w Mediolanie w kurtce z napisem „We care of all Y-Don’t-U?”. W Padwie, w trakcie „Daughter” motyw ten pojawił się już na widowni. Zasadniczą część koncertu zakończyły miażdżące wersje „Mind Your Manners”, „Spin The Black Circle” i „Porch”, pomiędzy które wpleciony został „Down”.

Pierwszy bis otworzył „Elderly Woman Behind The Counter In a Small Town”, ale to „Inside Job”, odśpiewany przez publiczność „Better Man” i niesamowita wersja „Crazy Mary” robiły największe wrażenie. Pod koniec utworu Victorii Williams Mike McCready bawił się grą stojąc u boku mającego swoje 5 minut Booma Gaspara. No właśnie, interakcja między muzykami wróciła do normy. Zespół nie sprawiał już wrażenia, jakby na scenie znajdował się za karę. Uśmiech pojawiał się nawet na twarzy Stone’a Gossarda, a Matt Cameron, skupiony na rytmie, wyglądał na bardziej rozluźnionego. „Rearwievmirror” pozostawiło publiczność wyczerpaną, ale wciąż gotową na więcej po krótkiej przerwie.

Wrócili w pięknym stylu. „Smile”, z rozrywającą serce harmonijką, zawsze jest wzruszającym momentem. Tradycyjnie już muzycy wymienili się instrumentami, Stone Gossard na basie, Jeff Ament na gitarze. Szkoda, że miejscami nie zamieniają się jeszcze Matt Cameron i Mike McCready. Koniec koncertu był niczym defilada zwycięskiej armii, „Alive” śpiewał cały stadion. I wydawało się, że ostatnim utworem koncertu będzie zagrana przy pełnym oświetleniu areny brawurowa wersja „Baba O’Riley” The Who, gdy w powietrze uniosły się delikatne dźwięki basu Jeffa Amenta. „Indifference” to zawsze piękne zakończenie.

Koncert Pearl Jam w Padwie na zawsze zapisze się mojej pamięci. I bynajmniej nie dlatego, że Eddie Vedder wrócił do formy po kilku koncertach niedyspozycji. To był jeden z tych magicznych występów, do jakich Pearl Jam przyzwyczaiło podróżujących za nimi fanów. Wypełniony niemal w całości stadion, ciepła włoska noc i niesamowite, kipiące przez cały czas, emocje wywołane muzyką jedynego w swoim rodzaju zespołu na świecie. Magii, której zabrakło w Laandgraf i Mediolanie, w Padwie słuchacze dostali w nadmiarze. Na marginesie wspomnę jeszcze o opowieści o jednym z pobytów we Włoszech, którą Eddie poprzedził „Alive”. Nie będę jej cytował, proponuję posłuchać z bootlegu. Rozśmiesza mnie za każdym razem.