Pearl Jam „Lost Dogs”

Różne są powody wydawania płyt zawierających odrzuty z sesji, strony B singli i utwory porozrzucane w trakcie całej kariery po składankach i ścieżkach dźwiękowych. Czasami inicjatorem tego rodzaju wydawnictw jest szukająca łatwego zarobku wytwórnia, innym razem nalega na to wykonawca, chcąc szybciej wywiązać się z niezbyt korzystnego kontraktu podpisanego w czasach, gdy dopiero zaczynał karierę. Z reguły płyty z rarytasami stanowią chaotyczny zbiór kawałków przedstawiających wartość wyłącznie dla zagorzałych fanów. Tego rodzaju pozycją w katalogu Pearl Jam jest ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego zatytułowanego „Pearl Jam Twenty”. Miejsce położone na przeciwległym biegunie zajmuje natomiast dwupłytowa kompilacja „Lost Dogs”, zestaw, który z powodzeniem na półce może zająć przestrzeń pomiędzy regularnymi albumami grupy. Mało tego, traktując umownie „Lost Dogs” jako kolejny studyjny album zespołu, jego pozycja w rankingu najlepszych płyt Pearl Jam wcale nie będzie znajdowała się w końcówce zestawienia.

Słuchając „Lost Dogs” po raz pierwszy piętnaście lat temu zadawałem sobie wiele pytań. Jak to możliwe, że „Sad”, „Education i „Hitchhiker” nie weszły na „Binaural”? Dlaczego nijaki „Mankind” z „No Code” nie został zastąpiony przez „All Night”, „Black, Red, Yellow”, „Don’t Gimme No Lip” albo najlepiej przez wszystkie na raz? Czy „Alone” nie mogło uzupełnić tracklisty „Vs.”? Co zadecydowało o tym, że „Hard to Imagine”, „Wash” i „Strangest Tribe” nie zmieściły się na żadnym regularnym albumie? Co jeszcze skrywają archiwa Pearl Jam z okresu wykluwania się zespołu, skoro dotąd światła dziennego nie ujrzał taki utwór jak „Hold On”? Dziś, gdy możemy delektować się muzyką z „Lost Dogs” pytania te nie mają żadnego znaczenia i można spokojnie pozostawić je bez odpowiedzi.

Słuchając „Lost Dogs” po raz pierwszy piętnaście lat temu nie posiadałem się z radości słysząc „Gremmie Out Of Control”. Wcześniej utwór trafił na składankę z serii „Music For Our Mother Ocean”, będąc najwyższej próby surf rockiem. Mike’a McCready zastąpił na gitarze Brendan O’Brien. To właśnie producent Pearl Jam tchnął w utwór ducha The Beach Boys osiągając oszałamiający wręcz efekt. W zestawie znalazły się jeszcze dwa cudze utwory. Na pierwszy plan wysuwa się „Leaving Here”, wykonywany w oryginale przez Eddie’go Hollanda, nagrywającego w latach 60. dla wytwórni Motown. O ile w tym przypadku warto zapoznać się również z soulową perełką, jaką jest oryginał, to „Last Kiss” broni się po latach już tylko w wersji Pearl Jam. Oczywiście pod warunkiem, że słuchacz nie należy do niemałej grupy fanów, która uważa przeróbkę Wayne’a Cochrana za szczyt muzycznej żenady. Kolosalne wrażenie robią delikatne, akustyczne, „Dead Man” i „Strangest Tribe”, ale za kwintesencję amerykańskiego folk rocka uznać trzeba „Drifting”, w którym harmonijka, chórki i lekko ocierające się o country gitary przywołują na myśl od razu Bruce’a Springsteena.

Nie sposób nie wspomnieć o szczególnym utworze, który został ukryty na końcu drugiego dysku (nieopisany na okładce i pozbawiony własnej ścieżki). Cztery minuty po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Bee Girl” zaczyna się „4/20/02”, zaśpiewany przejmująco przez Veddera song poświęcony wokaliście Alice In Chains. Zawarte w tytule cyfry to zapisana w amerykańskim formacie data – dzień, w którym informacja o odnalezieniu ciała Layne’a Stayley’a obiegła świat. Muzycznie – mistrzostwo świata!

Rozmiar „Lost Dogs” mógłby być znacznie większy już w dniu premiery. Co nie weszło do zestawu? Z oczywistych rzeczy, na pewno „Breath” i „State Of Love And Trust”. Oba utwory prawdopodobnie już na zawsze dodawać będą blasku wyłącznie ścieżce dźwiękowej filmu „Singles”, która w swej różnorodności stanowi tak doskonałą całość, że grzechem byłaby próba jej rozbicia. Na pewno „I Got Id” i „Long Road” będące suplementem albumu „Mirrorball”, nagranego przez Neila Younga z towarzyszeniem muzyków Pearl Jam (nazwa zespołu nie pojawiła się na okładce ze względu na spór pomiędzy wytwórniami muzyków). Dwa utwory tworzące EP-kę „Merkinball” brzmieniowo odstawałyby od pozostałych kawałków zebranych na „Lost Dogs”, stąd lepszym rozwiązaniem było pozostawienie ich w dotychczasowej formie. Za wielką nieobecną uznać trzeba „Crazy Mary”, jeden z bardziej popularnych utworów Pearl Jam. Studyjna wersja trafiła na płytę „Sweet Relief: A Benefit for Victoria Williams”, z której dochód przeznaczony był na leczenie wokalistki. W tym miejscu trzeba uchylić kapelusza, bo Pearl Jam z zupełnie nijakiego oryginału stworzyli prawdziwe arcydzieło. Japońskim bonusem „Ten” była studyjna wersja wykonywanego często na żywo coveru „I’ve Got a Feeling” The Beatles, ale o niej zapomniano nawet przy okazji rocznicowej reedycji debiutu. O współpracy z Cypress Hill i utworze „Real Thing” nie wspominam, bo i sam zespół wolałby o nim zapomnieć (utwór znalazł się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Judgment Night”).

To oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej. Gdyby na kolejną część „Lost Dogs” mogły trafić także utwory koncertowe, to zestaw taki mógłby rozrosnąć się do rozmiarów wielopłytowego boxu. Nie jest wykluczone, że kiedyś takie wydawnictwo trafi do sprzedaży, tym bardziej, że praca nad kolejnymi albumami najwyraźniej nie jest tym, co spędza muzykom Pearl Jam sen z powiek.

Pearl Jam jest zespołem, który grając koncerty każdego wieczoru zmienia setlistę. Zdarza się również, że muzycy postanawiają zagrać od początku do końca wybrany z dyskografii album. Jestem przekonany, że dla większości fanów wykonanie na żywo w całości „Lost Dogs” stanowiłoby apogeum ich uwielbienia dla Pearl Jam.