Dave Matthews Band @ Tempodrom, Berlin, 23.03.2019

W przemyśle muzycznym istnieje zjawisko popularności wyłącznie po jednej stronie Atlantyku. Zespoły brytyjskie wypełniające w ojczyźnie stadiony w Ameryce, a czasem też w Europie kontynentalnej, wypełniają kluby lub średniej wielkości areny. Podobnie działa to w drugą stronę i tu za znakomity przykład posłużyć może Dave Matthews Band. Oglądanie koncertu grupy w nowojorskim Central Parku nie pozostawia wątpliwości co do tego, że w Stanach zespół ma status megagwiazdy. Jestem przekonany, że niejeden Amerykanin z radością wybrałby się na koncert Dave Matthews Band do sali, w której każde miejsce znajduje się „pod sceną”. Z pewnością również chwaliłby się tym do końca życia.

Moje zamiłowanie do Dave Matthews Band liczy sobie niecałe dziesięć miesięcy. Zamiłowanie, nie znajomość, bo zespół ciągle był gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki. Znałem niektóre utwory, ale dopiero w maju ubiegłego roku sięgnąłem po cały album. „Before These Crowded Streets” mną wstrząsnął, znakomicie przygotował na wydany ostatnio „Come Tommorow”. A, że gdzieś pomiędzy pochłonąłem jeszcze z przyjemnością „Stand Up”, uważany za jedno ze słabszych osiągnięć zespołu, to śpię spokojnie, bo muzyki do odkrycia pozostało jeszcze sporo.

Dave Matthews Band należy do zespołów, które szanują swoich fanów bardziej, niż inne. W odsłonie koncertowej przejawia się to w dwóch wymiarach. Po pierwsze, grają długie, dochodzące do trzech godzin, koncerty. Po drugie, jak Bruce Springsteen i Pearl Jam, nie ograniczają się do jednej ustalonej na trasę setlisty. To, co dla fana jest zaletą, dla miłośników koncertowego „the best of…” jest zmorą, bo przecież nie po to wydają tyle pieniędzy, by nie usłyszeć największego przeboju, a to zawsze może się zdarzyć.

Mimo znajomości zaledwie trzech płyt z liczącej dziewięć pozycji dyskografii zespołu, z koncertem postanowiłem nie czekać. Wybrałem się do Berlina, gdzie Dave Matthews Band zagrali w sobotę w Tempodromie. Sala wypełniona była po brzegi, choć resztki biletów można było jeszcze kupić przed koncertem. Nie więcej niż trzy tysiące pięciuset widzów. Zająłem miejsce po prawej stronie sceny, zespół mając kilka metrów przed sobą.

Bez żadnych supportów, z piętnastominutowym opóźnieniem, rozpoczęli od skocznego „Too Much” i od razu wiedziałem, że będzie to jeden z koncertów życia. Między muzykami Dave Matthews Band na scenie wytwarzała się niezwykła chemia. Carter Beauford, Jeff Coffin, Rashawn Ross, Stefan Lessard, Tim Reynolds i oczywiście sam Dave Matthews, to muzyczna ekstraklasa. Co najlepsze, doskonalenie umiejętności nie wpłynęło w żadnym wypadku na zmniejszenie radości płynącej z grania, a wiadomo, że zadowolony muzyk najczęściej oznacza zadowolonego widza. Najlepiej widoczne było to podczas improwizacji, która wydłużyła „Crush” z ośmiu do ponad szesnastu minut, kończąc spokojny utwór dynamiczną kodą.

Zabawa muzyków to także wykonywanie cudzych utworów. Trudno za stuprocentowy cover uznać „Save Me”, piosenkę pochodzącą z solowego albumu lidera grupy, ale co do „Fly Like an Eagle” Steve Miller Band nie ma już żadnych wątpliwości. Podobnie zresztą jak w przypadku „Sledghammer” Petera Gabriela, którego wykonanie w Berlinie nie odbiegało zbyt mocno od oryginału, a jednak wywołało entuzjastyczną reakcję publiczności. Dave Matthews odstawił gitarę i pozwolił cieszyć się przedziwnym układem tanecznym, w którym nogi wokalisty poruszały się niezależnie od korpusu. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć.

Muzycznego raju dostąpiłem w trakcie niepokojącego „She”. Dudniący bas i, poruszający całą zgromadzoną w ciele słuchacza wrażliwość, śpiew Dave’a Matthewsa zrobiły swoje, ale kulminacyjny moment koncertu miał dopiero nadejść. Tak, właśnie na ten utwór czekałem szczególnie. Śledziłem repertuar wcześniejszych koncertów. Pojawiał się każdego wieczoru, z wyjątkiem drugiego z londyńskich koncertów, więc stuprocentowej pewności mieć nie mogłem. Długie psychodeliczne intro teoretycznie powinno było przygotować mnie na to, czego doświadczę za chwilę, ale, gdy w końcu zaczęli grać „Don’t Drink The Water”, stało się jasne, że na tego rodzaju doznania przygotować się po prostu nie da. Bez wątpienia to jeden z najwspanialszych utworów, jakie w życiu słyszałem. W warunkach domowych intryguje i porusza, ale na żywo nokautuje. Moc perkusji Cartera zdmuchuje wszystko na swojej drodze, a gdy kurz opada, przychodzi tornado wywołane grą sekcji dętej. Te dziesięć minut mogłoby trwać w nieskończoność.

Spokojniejszy „Everyday” pozwolił na powrót do emocjonalnej równowagi, ale stan ten nie trwał zbyt długo, bo chwilę później wybrzmiał przebojowy „Ants Marching”. Pod koniec utworu każdy z muzyków miał chwilę by popisać się swoim instrumentem, co ostatecznie przerodziło się w kokofoniczną zabawę do upadłego. Zespół schodził ze sceny przy owacji na stojąco, głównie siedzących dotąd, trybun. Nie dane mi było w tym uczestniczyć, bo na moich kolanach spała pokonana całodniową włóczęgą po Berlinie córka, a mimo to, Dave Matthews z kolegami wrócili jeszcze na scenę by zakończyć koncert wykonaniem „Save Me”, „Pantala Naga Pampa” i „Rapunzel”.

Słuchanie Dave Matthews Band z płyty i uczestnictwo w koncercie zespołu, to dwa odrębne przeżycia. Warto pokosztować każdego z nich. Sobotni koncert w Berlinie był ucztą, podczas której daniem głównym była wyłącznie muzyka. Przyprawą podkreślającą smak były fantastyczne światła i, w zasadzie zbędne, obrazy wyświetlane na telebimie za plecami muzyków. Gdybym pisał te słowa wczoraj napisałbym, by czym prędzej pędzić do Warszawy na Torwar. Dziś napiszę tylko: kto nie był, ten trąba.