Dave Matthews Band @ Forum Karlin, Praga, 27.03.2019

Entuzjazm, jaki wywołał we mnie berliński koncert Dave Matthews Band spowodował poszukiwanie kolejnej okazji do spotkania z zespołem. Naturalnym wyborem był poniedziałkowy występ na Torwarze, ale, po pierwsze, nie bardzo odpowiadał mi termin, po drugie, warszawskie lodowisko nie charakteryzuje się zbyt dobrym nagłośnieniem. Wybór padł na Pragę, co miało także tę zaletę, że mogłem poznać kolejną salę koncertową. Forum Karlin to miejscówka mieszcząca maksymalnie trzy tysiące widzów, wyłącznie z miejscami stojącymi, których część znajduje się na dwóch balkonach. Obiekt budowany z myślą o występach estradowych został znakomicie zaprojektowany, także pod względem akustycznym. W dodatku zlokalizowany jest trzy przystanki metra od centrum, co ułatwia połączenie koncertu z ewentualnym zwiedzaniem miasta.

Znając filozofię koncertową Dave Matthews Band byłem pewien, że na następnym koncercie usłyszę przynajmniej kilka utworów, które w Berlinie nie zostały wykonane. Oczywiście nie mogłem liczyć na całkowicie inny set, jak miało to miejsce w Londynie, jedynym mieście na trasie, w którym grupa zagrała dwa dni z rzędu, ale nudy się nie obawiałem. Podstawą setlisty był debiutancki album „Under the Table and Dreaming”, ale zaczęli od „That Girl Is You” z „Come Tomorrow”. Spokojnie, ale za chwilę publiczność rozruszała się w rytm „What Would You Say”. Żadnego rozgrzewania się, wchodzenia w koncert, od razu na pełnych obrotach. Stojąc na wprost sceny w pełni mogłem delektować się światłami. Na obrazy wyświetlane na telebimie w zasadzie nie zwracałem uwagi, bo mając zespół w niewielkiej od siebie odległości mogłem skupić wzrok bezpośrednio na nim. Trudno nie powtórzyć słów, które pisałem przy okazji relacji z Berlina. Oglądanie muzyków Dave Matthews Band to niezwykłe przeżycie. Nagle człowiek uświadamia sobie, że kunszt połączony z luzem i zwykłą radością grania wcale nie są takim częstym zjawiskiem. Osobne zdanie poświęcić muszę mimice wokalisty. Wachlarz min, którym dysponuje Dave Matthews jest doprawdy bogaty. Odnoszę wrażenie, że potrafi wykrzywić usta w sposób nieosiągalny dla zwykłego śmiertelnika. To wszystko sprawia, że niby Dave Matthews Band są statyczni, a jednak na scenie ciągle coś się dzieje.

Nie będę ukrywał, że wielką przyjemność sprawiło mi ponowne usłyszenie „Don’t Drink The Water”. Potęga kawałka na żywo jest wprost porażająca. W stosunku do berlińskiego koncertu zespół skrócił nieco intro, ale odnoszę wrażenie, że utwór zabrzmiał jeszcze potężniej. Tak dobrze, że już tylko dla tych kilku minut warto było pojawić się w Pradze. A to nie był koniec smakołyków, bo zagrali jeszcze „She”, którego zabrakło w Warszawie, a opuszczenie środowego wieczoru „Sledgehammer” Petera Gabriela w pełni wynagrodziło mi wykonanie „Time Of The Season” The Zombies. Zaprezentowany chwilę wcześniej „Warehouse” w odsłonie koncertowej coraz bardziej poddaje się rytmowi salsy, nieco schowanemu w studyjnym oryginale. Składniki stylu, od rocka poprzez jazz, pop, rythm and blues i soul, na papierze wydają się trudne do połączenia, a jednak muzykom Dave Matthews Band wychodzi to niezwykle naturalnie. Tego zjawiska koniecznie należy doświadczyć na żywo.

Co jeszcze zagrali w Pradze? „Stand Up (For It)”, „Jimi Thing”, „Everyday” i „Ants Marching” na zakończenie zasadniczej części koncertu oraz, po krótkiej przerwie wypełnionej ogłuszającym aplauzem publiczności, „Sister” i „Rapunzel”. Podsumowaniem niech będzie stwierdzenie, że, gdybym tylko miał taką możliwość, zamiast do domu pojechałbym z Pragi prosto do Wiednia, który był kolejnym przystankiem na europejskiej trasie zespołu.

Odnoszę wrażenie, że Dave Matthews Band znakomicie wypełnił pustkę, jaką pozostawił na moim regale z płytami Sting, nagrywający od dłuższego czasu płyty nudne („57th & 9th”) albo trudne do jakiegokolwiek skomentowania (kolaboracja z Shaggym na „44/876”). Co gorsze, zapowiedź albumu zawierającego nowe wersje największych przebojów od czasów The Police tego stanu rzeczy raczej nie zmieni. I nie jest to kwestia wieku, bo Paul McCartney do dziś potrafi nagrać dobry album. Płakać po Stingu nie zamierzam, bo dyskografia Dave Matthews Band, obfitująca w płyty koncertowe, zapełnić może czas aż do emerytury.