Lenny Kravitz @ Atlas Arena, Łódź, 8.05.2019

Lenny Kravitz od połowy ubiegłego roku promuje na trasie album „Raise Vibration”. Nie minęło jeszcze dwanaście miesięcy od poprzedniej wizyty artysty w Polsce, dlatego środowego wieczoru byłem nieco zaskoczony frekwencją w łódzkiej Atlas Arenie. Hala była wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Poprzedniego lata miałem okazję widzieć Lenny’ego dwukrotnie, w Pradze i w Berlinie. Wiedziałem zatem, że mogę się spodziewać pełnego energii rockowego widowiska na najwyższym poziomie. I nie zawiodłem się. Po raz kolejny przekonałem się, że Lenny Kravitz na żywo bez wątpienia jest jedną z największych koncertowych atrakcji, jakie można sobie zafundować.

Koncert rozpoczął „We Can Get It All Together” z ostatniej płyty. Lenny stojący na podwyższeniu z tyłu sceny, trochę dymu, a więc bez scenograficznych modyfikacji w stosunku do poprzedniego roku. Odpalone chwilę później „Fly Away” i „Dig In” od razu doprowadziły publiczność do wrzenia. Lenny Kravitz ma w repertuarze niezwykły zestaw kawałków opartych na gitarowych riffach, które na koncertach natychmiast podrywają słuchaczy z miejsca. Kolejnym utworem, który spokojnie można zaliczyć do tej kategorii, jest „Bring It On”. Towarzyszący Lenny’emu niemal od początku działalności gitarzysta Craig Ross swoim solem przekonałby do siebie największych nawet sceptyków. „American Woman”, w oryginale wykonywany przez The Guess Who, utrzymał wysoką temperaturę. W końcówce utworu na scenie po raz pierwszy pojawiła się trzyosobowa sekcja dęta, by muzycy mogli płynnie przejść do marleyowego „Get Up, Stand Up”.

Pierwszym zaskoczeniem było wykonanie „Fields Of Joy”, przepięknej ballady otwierającej przed wieloma laty album „Mama Said”. Przez chwilę zrobiło się nastrojowo, ale za moment romantyczną atmosferę zburzył kolejny utwór z „Raise Vibration”, „Who Really Are The Monsters?”. Lenny wyposażony w dodatkowy zestaw perkusyjny i megafon utarł nosa tym, którzy przed koncertem twierdzili, że jest to najsłabszy moment płyty. W koncertowej odsłonie sprawdził się znakomicie, choć ilość nagrywających smartfonów na widowni wyraźnie zmalała. Prawdziwą euforię wywołał za to „Stillness Of Heart”, a chwilę później senny klimat wprowadził „It Ain’t Over Til It’s Over”. W Atlas Arenie zabrakło najjaśniejszego punktu „Raise Vibration”, przepełnionego soulem „It’s Enough”, ale z repertuaru na szczęście nie wypadła inna perełka, „Low”. W środkowej części koncertu nieco ulotnił się rockowy duch, ale płynny powrót do rockowego ognia po „I Belong To You” zapewnił „Mr. Cab Driver”, rozpoczynając najbardziej ekscytujący fragment koncertu.

Niebieskie światła i policyjne syreny wypełniające halę rozpoczęły „Bank Robber Man”. Kolejny, choć wciąż nie ostatni tego wieczoru, potężny rockowy riff. Po brawurowym wykonaniu „Where Are We Runnin’?”, z ognistą saksofonową solówką i nie mniej porywającą partią klawiszy, orzekłem, iż był to kulminacyjny moment występu. Długo nie trwałem jednak w tym przekonaniu, bo Lenny obrócił je w gruzy przystępując do odegrania jednego z największych swoich przebojów, „Are You Gonna Go My Way”. Trudno opisać to, co działo się w tej chwili na widowni.

Bisy rozpoczął podniosły „Here To Love” z towarzyszeniem ośmioosobowego chóru, podczas którego na widowni rozbłysły światła telefonów. Zbliżający się koniec koncertu zwiastował „Let Love Rule”, podczas którego wokalista przechadzał się wśród publiczności, pod koniec rozdając autografy fanom okupującym barierki pod sceną. Na pożegnanie usłyszeliśmy jeszcze „Again” i było po wszystkim.

Łódzki koncert Lenny’ego Kravitza był dla mnie idealnym uzupełnieniem dwóch ubiegłorocznych występów. Do ideału, bo pełnię szczęścia osiągnąłem, zabrakło chyba tylko „Always on the Run”, ale jestem przekonany, że nie była to ostatnia szansa na wysłuchanie utworu na żywo.

fot. Zuzanna Mondra