Sting „My Songs”

Talent Stinga wyczerpał się gdzieś pod koniec ubiegłego wieku, wobec czego najpierw pojawił się zapis koncertu z orkiestrą symfoniczną. Później były różne projekty odległe od rockowych korzeni artysty tak dalece, jak to tylko możliwe i, po latach, powrót do bardziej rockowego grania na „57th & 9th”, który jednak okazał się spektakularną klapą. Podejmując kolejną próbę ratowania kariery Sting doskonale musiał zdawać sobie sprawę z własnego położenia, ale płyta nagrana z Shaggym była dla niego tym, czym dla tonącego uchwycenie się opadającej na dno kotwicy. Na tym tle wydana właśnie „My Songs” jawi się jako prawdziwy akt desperacji. Jak inaczej bowiem można nazwać album z nowymi wersjami własnych, ogranych przez dziesiątki lat, kompozycji? Tego rodzaju projekty mogą wykiełkować wyłącznie w umyśle artysty niemającego dziś już nic do powiedzenia. Jestem przekonany, że niejeden krytyk będzie drwił z nowego albumu Stinga nie sięgając nawet po muzykę.

„My Songs” wypełniły utwory skomponowane dla The Police oraz wykonywane przez Stinga solo. To, że Sting był autorem większości materiału wykonywanego przez dowodzony przez niego zespół jest niekwestionowane, ale zarejestrowane na „My Songs” kawałki The Police boleśnie pokazują, jak ważnymi elementami zespołowej układanki byli gitarzysta Andy Summers i perkusista Steward Copeland. Zagrać tak, jak robili to wspomniani muzycy, można wyłącznie próbować. Efekt może miejscami zbliżać się do oryginału, ale identycznie nigdy nie będzie. „Can’t Stand Losing You”, „Message In A Bottle”, „So Lonely”, czy „Walking On The Moon”, brzmią w nowych wersjach jakby wykonywane były przez cover band, którego jedynym atutem jest wokalista. Jeśli zamiarem Stinga było uwspółcześnienie brzmienia, to „Every Breath You Take” brzmi gorzej, bardziej płasko i sucho, od oryginału. Na tym tle jedynym jasnym punktem jest „Demolition Man”, w którym Sting, pozostawiając dęciaki z oryginału, reggae’owy puls zamienił na niemal punkową gitarową nawalankę.

Podobnie rzecz się ma w przypadku utworów pochodzących z solowych płyt Stinga. Próby wprowadzenia aranżacyjnych modyfikacji zakończyły się katastrofą. Najbardziej jaskrawym przykładem nowego podejścia do dawnego przeboju jest taneczny koszmarek w postaci „If You Love Somebody Set Them Free”. Istota problemu leży jednak zupełnie gdzie indziej, co obrazuje w nowej odsłonie „Fragile”. Zastanawiałem się, czy nie zabraknie w nim subtelnych, w sporej mierze decydujących o klimacie muzyki, muśnięć strun, które na „…Nothing Like The Sun” słychać podczas zmiany akordów. Gdy okazało się, że na „My Songs” odwzorowano je niemal wiernie, zdałem sobie sprawę, że jestem niezadowolony z ich pojawienia się w tym samym stopniu, jak byłbym niezadowolony, gdyby się nie pojawiły. „My Songs” wypełniają niemal w całości utwory ikoniczne, które drugie życie powinny zyskiwać, co najwyżej, podczas wykonania na żywo.

Nie wiem czy istniały inne, niż finansowe, motywy wydania „My Songs”. Obawiam się, że produkt finalny nie przyniesie spektakularnych zysków, bo przecież bez problemu można dziś sprawdzić zawartość płyty zanim wyda się na nią kilkadziesiąt złotych, a nie potrafię sobie wyobrazić kogoś, kto po przesłuchaniu płyty w podskokach pobiegnie do sklepu.