EDDIE VEDDER @ MAX-SCHMELING-HALLE, BERLIN, 28.06.2019

Rok po wizycie Pearl Jam do Europy ponownie przyjechał Eddie Vedder. Solową trasę koncertową wieńczyć ma występ u boku The Who na londyńskim stadionie Wembley, a wokalista odwiedził już Holandię, Belgię, Włochy, Hiszpanię i Portugalię. Do berlińskiej Max-Schmelling-Halle wybrałem się trochę przypadkowo, na pewno szczęśliwie, bo jeszcze miesiąc wcześniej nic nie zapowiadało mojej wizyty w stolicy Niemiec. Koncert Eddiego Veddera miał dla mnie trzy wymiary.

Wymiar emocjonalny. Muzyka Pearl Jam jest ścieżką dźwiękową mojego życia i chociaż, jak sądzę, potrafię zdobyć się na obiektywizm w ocenie występu, to jednak emocje zawsze wysuwają się na pierwszy plan. Nie zabrakło ich piątkowego wieczoru. Dziś mam wrażenie, że koncert przeminął bardzo szybko, a poszczególne jego fragmenty zlewają się w całość. Wyławiając najmocniej ściskające za serce momenty nie wymienię wcale „Black”, chociaż było magicznie, a reakcja publiczności sprawiła, że to gwiazda wieczoru pobeczała się jak bóbr. W filmie, którego byłbym głównym bohaterem, to „I Am Mine” towarzyszyłaby jednej z najsmutniejszych i najbardziej przejmujących scen, i takie właśnie emocje wywołał we mnie utwór z „Riot Act”. Słuchając Pearl Jam łatwiej nad nimi zapanować, ale Eddie Vedder w intymnej atmosferze solowego koncertu czyni mnie bezbronnym. Wokalista jakby o tym wiedział, bo chwilę później zagrał podnoszący na duchu „Wishlist”, z jednym z moich ulubionych tekstów swego autorstwa, i przepiękny „Indifference”. To było moje kilkanaście minut w innym świecie.

Wymiar muzyczny. Dorobek Eddiego Veddera, pomijając dokonania macierzystego zespołu, jest bardzo skromny, złośliwi twierdzą nawet, że ogranicza się zaledwie do jednej płyty. Vedder faktycznie nie należy do najbardziej pracowitych muzyków w świecie rocka. Trochę pod tym względem przypomina The Who, którzy, aktywni koncertowo, od dłuższego czasu przebywają w stanie fonograficznej hibernacji. Eddie Vedder ma jednak to, co, mam wrażenie, traci z czasem wielu muzyków. Będąc jedną z największych gwiazd rocka, wciąż pozostaje fanem muzyki, często na żywo sięgając po utwory swoich idoli. Nie inaczej było tym razem, bo w Berlinie usłyszeliśmy sporo cudzych kompozycji, jak „Wildflowers” Toma Petty’ego, „Here Comes The Sun” The Beatles i „Isn’t It A Pity” George’a Harrisona. Przed „It Happened Today” wokalista opowiadał, jak sześć lat temu na scenie amfiteatru Wuhlheide do Pearl Jam dołączył Peter Buck pracujący wówczas w berlińskim Hansa Tonstudio nad ostatnim albumem R.E.M., zatytułowanym „Collapse Into Now”. Wszystko się zgadza poza tym, że od wspomnianego momentu dokładnie dziś mija dziewięć lat. W piątek Eddie pozwolił rozgrzać się publiczności, po czym, z jej udziałem, zmierzył się z klasykiem R.E.M. Wyszło zjawiskowo. Równie zaskakujące było pojawienie się w repertuarze koncertu „Should I Stay Or Should I Go” The Clash. Eddie z pasją wyrzucał z siebie pełen zaangażowania tekst akompaniując sobie na ukulele. Nie było to jednak radosne plumkanie na hawajską modłę, tylko pełne przesterów i sprzężeń riffy. Jeden z mocniejszych momentów wieczoru.

Setlistę zdominowały covery i utwory Pearl Jam. Z „Into The Wild”, ścieżki dźwiękowej do filmu o tym samym tytule, Eddie Vedder zagrał zaledwie cztery utwory, otwierający „Far Behind”, „Guaranteed”, „Society” i, pod koniec, pełną energii wersję „Hard Sun”. Podkład z ustawionego na scenie magnetofonu szpulowego, Glen Hansard na gitarze akustycznej, muzycy Red Limo String Quartet w chórkach i Eddie Vedder miotający się po scenie z soczyście brzmiącym białym Fenderem Stratocasterem. Jedyne, czego można było żałować, to tego, że ta chwila musiała się kiedyś skończyć. Początek utworu był sygnałem do ataku. Całą grupą udało nam się przedrzeć przez niezbyt przyjaźnie nastawioną niemiecką ochronę imprezy, co pozwoliło końcówkę koncertu spędzić pod samą sceną, mając muzyków, zwłaszcza Eddiego, na wyciągnięcie ręki. Ostatnim utworem był „Rockin’ In The Free World” Neila Younga. Dzierżący bas Glen Hansard próbował śpiewać do statywu, w który akustyk zapomniał wpiąć mikrofon. Taki psikus na zakończenie.

Wymiar towarzyski. Na koncercie w Berlinie stawiła się liczna reprezentacja fanów z Polski, większość w specjalnie przygotowanych na tę okazję koszulkach, za którymi tęsknie rozglądali się miejscowi i przybysze z innych krajów. O tym, jak bardzo zacieśniają się więzi w grupie niech świadczy fakt, że do chwili, gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki koncertu, priorytetem było spotkanie paczki muzycznych przyjaciół. Atmosfera panująca tego dnia w Berlinie była niczym przystawka przed planowaną na przyszły rok trasą Pearl Jam. Dziękuję i do zobaczenia!