Love Battery „Between The Eyes”

Istnieje w muzyce kategoria wykonawców określanych mianem niedocenionych. Zastanawiając się, czym jest ów brak doceniania, można dojść do wniosku, że to nic innego, jak brak sukcesu komercyjnego połączony z uznaniem krytyki lub innych artystów. Przechodząca renesans na początku lat 90. muzyka gitarowa pozostawiła na monolicie klasyki rocka istotny ślad w postaci twórczości Pearl Jam, Nirvany, Soundgarden i Alice In Chains. Za zespoły zdecydowanie niedocenione uznać należy Mudhoney i Screaming Trees. Pierwszy został wykupiony przez Warner, gdy wytwórnia zorientowała się, że została daleko w tyle za wydawcami zarabiającymi krocie na muzyce z północno-zachodnich Stanów. Stroną, która dorobiła się na kontrakcie zdecydowanie byli muzycy, bo na chaotycznej, zbudowanej na przesterach, muzyce milionów zarobić się nie dało. Przypadek zespołu Marka Lanegana natomiast trudno ocenić inaczej, niż jako absolutnie nieprawdopodobny. Wszak „Sweet Oblivion” jest albumem o nie mniejszej muzycznej wyporności, niż wydany rok wcześniej „Ten” Pearl Jam.

Na tym tle Love Battery jawi się jako zespół nie tyle niedoceniony, co zupełnie zapomniany. Grupa założona przez wokalistę Rona Nine’a w różnych okresach działalności była przystanią dla muzyków znanych z innych składów działających w Seattle i okolicach. Pierwszym perkusistą zespołu był Dan Peters, po dzień dzisiejszy bębniący w Mudhoney, zastąpiony przez Jasona Finna, najbardziej kojarzonego z późniejszej gry w The Presidents of The U.S.A. Wśród gitarzystów Love Battery pojawił się natomiast Bruce Fairweather, wcześniej zdobywający muzyczne doświadczenie w Green River i Mother Love Bone.

Faktycznym początkiem Love Battery była wydana w 1990 roku EP-ka zatytułowana „Between The Eyes”. Sześcioutworowy minialbum, w wersji kompaktowej poszerzony o przeróbkę Pink Floyd, stał się podstawą wydanego rok później długogrającego debiutu zespołu o tym samym tytule, uzupełnioną trzema dodatkowymi utworami („67”, „Wings” i „Shellshock”). Wśród producentów płyty znaleźli się Jack Endino (Soundgarden, Nirvana, Green River, Screaming Trees, L7, Hole, Supersuckers, TAD), Steve Fisk (Soundgarden, Screaming Trees, Beat Happening, Nirvana) i Conrad Uno (Mudhoney, Sonic Youth), ale to nie jedyny powód, dla którego warto sięgnąć po „Between The Eyes”.

Muzyczna propozycja Love Battery skupia w sobie różnorodne inspiracje. Album otwiera kompozycja tytułowa, której pierwsze dźwięki u słuchacza mającego dziś z muzyką zespołu do czynienia po raz pierwszy mogą wywołać tylko jedno skojarzenie. Tak, to na tej samej gitarowej kostce dającej efekt pogłosu zbudowane zostało brzmienie „Monster”, wydanej w 1994 roku płyty R.E.M. Czy to możliwe, że Michael Stipe z kolegami „pożyczyli” sobie, cztery lata po premierze „Between The Eyes”, patent od mało znanych kolegów z Seattle? Nawet jeśli tak było, to przecież zwycięzców nikt nie sądzi. W „Easter” cudownie mieszają się postpunk spod znaku wczesnego The Cure z przesterami charakterystycznymi dla lokalnej sceny, z której wywodzili się muzycy Love Battery. Zdumiewające, że efekt końcowy przywołuje chwilami na myśl The Stone Roses. Z kolei w „Before I Crawl” pobrzmiewają echa Minor Threat, choć, co równie ciekawe, utwór bardziej kojarzy się z późniejszą działalnością Iana MacKaye’a w Fugazi.

Można Love Battery zarzucać wtórność w stosunku do rocka lat 70. i 80., ale trudno nie zauważyć emanacji szczerości i młodzieńczej energii, części składowych w muzyce równie wartościowych, co wirtuozeria i wytyczanie nowych szlaków. „Highway Of Souls”, „67”, czy „Wings”, odbiją światło emitowane przez Mudhoney, z kolei „Orange” zbliża się na niebezpieczną odległość do twórczości Screaming Trees. Tyle tylko, że niezwykle trudno byłoby Love Battery postawić zarzut kopiowania kolegów. Jednym bowiem z najistotniejszych elementów muzycznej sceny Seattle był szacunek, jaki w stosunku do siebie mieli działający w jej ramach muzycy. Prowadziło to nie tylko do łączenia się w różnorodne konfiguracje personalne, ale także do wzajemnego przenikania inspiracji. A tym, którzy wciąż upierać się będą przy tym, że grunge zaczął się od singla Mudhoney z kiblem na okładce radzę sięgnąć po oryginał „Ibiza Bar”. Widok zdziwienia rysującego się na twarzach fanów znających wyłącznie późniejsze, klasyczne, dzieła Pink Floyd może okazać się bezcenny.

Na przełomie lat 80. i 90. złoża nieodkrytego dotąd pierwiastka zalegającego pod Seattle generowały rodzaj dźwiękowego promieniowania przenikającego twórczość muzyków zamkniętych w północno-zachodnim zakątku Stanów Zjednoczonych, skąd, wraz z sukcesem Nirvany, skażenie rozniosło się po całym globie. Wielki sukces komercyjny był pisany nielicznym, a, jak wiadomo, niektórym przyszło zań zapłacić najwyższą cenę. „Between The Eyes” Love Battery nie wyszła poza rogatki miasta, nie stała się trampoliną do wielkiej kariery. Przyćmiona dokonaniami innych spoczęła na zawsze w archiwum niezależnego rocka, czekając na coraz to młodszych odkrywców, dla których fakt, że grunge pokrył się już grubą warstwą kurzu, jest wyłącznie bodźcem do wzmożonych poszukiwań.