Soundtrack „Yesterday”

” – Co to było?
– „Yesterday”.
– Kiedy to napisałeś?
– To Paul McCartney napisał dla The Beatles.
– Dla kogo?”

Tak brzmi dialog głównych bohaterów filmu, który właśnie wszedł do kin. „Yesterday” jest oparty na tak prostym pomyśle, że aż dziw bierze, że przez kilkadziesiąt lat nikt nie wpadł nań wcześniej. Wskutek spadku napięcia w światowej sieci energetycznej na 12 sekund gaśnie światło, a z internetowych zasobów, domowych kolekcji i, co najważniejsze, umysłów ludzkości, znika cała twórczość The Beatles. Jedyną osobą, która przechowuje w pamięci utwory Wielkiej Czwórki jest Jack Malik, niemogący przebić się do szerszej świadomości muzyk grany przez Himesha Patela. Nietrudno wyobrazić sobie dalszą fabułę jeśli wiemy, że scenariusz zamknięto w ramach gatunku zwanego komedią romantyczną. I nawet jeśli u kogoś obrazy tego rodzaju wywołują grymas politowania, to jednak warto wybrać się do kina, bo film przepełniony jest drobnymi smaczkami, które na twarzy każdego fana The Beatles, czy muzyki w ogóle, muszą wywołać uśmiech. A suma wszystkich uśmiechów sprawi, że wieczór spędzony w kinie będzie po prostu przyjemny. Ciekawie na ekranie wypada także, grający samego siebie, Ed Sheeran. Uwielbiam, gdy ludzie mają do siebie dystans, a po obejrzeniu „Yesterday” trudno nie nabrać do rudego wokalisty sympatii. A propos dystansu jeszcze, chciałbym zobaczyć minę braci Gallagher z Oasis oglądających jedną ze scen. Którą? Jeśli wybierzecie się do kina z pewnością jej nie przeoczycie.

Fabuła osnuta wokół muzyki musi oczywiście pozostawić po sobie ścieżkę dźwiękową. Rzut oka na listę utworów nie pozostawia wątpliwości co do tego, który zespół nosi miano największego w dziejach rocka. Całe szczęście, że producenci nie uraczyli nas kolejną składanką największych przebojów The Beatles. Na płycie znalazły się ścieżki faktycznie wykorzystane w filmie, wszystkie zaśpiewane przez Himesha Patela. Tak, wiem, że wiele osób parsknie śmiechem, ale naprawdę słucha się tego znakomicie, zwłaszcza po obejrzeniu filmu. Poszczególne utwory na okładce opatrzone zostały dodatkowymi opisami, jak „Tracks On The Tracks Session”, „From The Album „One Man Only””, „Live At Pier Hotel”, „Recorded Backstage”, czy „Live At Wembley”. To kolejne mrugnięcie okiem do widza, w pełni dające się rozszyfrować dopiero po obejrzeniu filmu.

Muzyka z „Yesterday” nie robi większego wrażenia od oryginału, ale przecież nie o to chodzi. Płyta ma za zadanie wprawiać w ten sam dobry nastrój, co film. I trzeba powiedzieć, że z zadania wywiązuje się w stu procentach. Kompozycje, które nie odeszły w nowych aranżacjach zbyt daleko od pierwowzorów, jak choćby „Carry That Way”, zyskały współczesną produkcję i więcej dynamiki, a nastrojowe i delikatne „Somthing”, „Here Comes The Sun”, czy „The Long and Winding Road”, ukazują ponadczasowe piękno twórczości Lennona i McCartney’a.

Równie interesująco jest w piosenkach, do których autorzy filmu podeszli na nowo. Wszystko współgra z filmową fabułą. Pełne werwy „She Loves You” i radosny „I Saw Her Standing There” to akustyczne utwory zarejestrowane podczas pierwszej wizyty Jacka Malika w, położonym tuż przy torach kolejowych, studiu nagraniowym. W ogniskowym „I Want To Hold Your Hand” żeński głos należy do Ellie Appleton, w której rolę w filmie wcieliła się Lily James. „A Hard Day’s Night”, dotleniony, wzbogacony dęciakami, klawiszami i energetycznym gitarowym solem jest ciągle tytułowym kawałkiem z trzeciej płyty The Beatles, a jednak w filmowej odsłonie promieniuje magnetyzmem pchającym słuchacza do ponownego naciśnięcia „play”. Największa zmiana dotknęła jednak „Help!”. Krzyk rozpaczy filmowego bohatera przerażonego rozwojem wydarzeń przybrał formę najczystszej postaci punk rocka, w zestawieniu z którym „In My Life” jawi się jako wzór popowego przeboju wszech czasów. Świeże muzyczne spojrzenie na doskonale wszystkim znane utwory pełne jest uroku i szacunku dla oryginałów.

W ostatnich miesiącach mamy wysyp filmów muzycznych. Starcie tych, które miałem okazję zobaczyć, „Bohemian Rapsody” i „Yesterday”, przez knock-out wygrał ten drugi już w pierwszej rundzie. Po pierwsze, przybliżył młodym ludziom ponadczasowe przeboje The Beatles w sposób wywołujący ciarki na plecach. Po drugie, hołd muzyce Lennona i McCartney’a na ekranie złożył Ed Sheeran, idol dzisiejszej młodzieży. Po trzecie, udało się to zrobić bez wykorzystania konwencji pseudobiograficznego filmu pełnego skrótów, niedopowiedzeń i uproszczeń. Żałuję tylko, że na ekranie nie pojawili się Paul McCartney i Ringo Starr, a była ku temu znakomita okazja.