The Doors „London Fog 1966”

Minęło już pół wieku od kiedy na rockowym nieboskłonie eksplodowała gwiazda The Doors. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych kariery wielu, uważanych dziś za klasycznych, wykonawców rockowych trwały zaledwie kilka lat. Tym bardziej zaskakuje bogaty dorobek płytowy rzeczonych wykonawców. Za doskonały przykład zjawiska posłużyć może właśnie The Doors. Sześć studyjnych albumów w ciągu zaledwie 4 lat powinno wprawić w zakłopotanie dzisiejsze gwiazdy zbierające się do nagrania płyty przez lat kilkanaście.

Archiwa The Doors ze studyjnych nagrań są już opróżnione, ale, wraz z upływem czasu, pojawiają się coraz to nowe płyty zawierające materiał zarejestrowany na żywo. Większość z nich, ze względu na jakość dźwięku, pełni wyłącznie rolę dokumentującą dawno minioną epokę, choć zdarzają się wyjątki, jak na przykład wydana w zeszłym roku „Live At The Isle Of Wight Festival 1970”. Wszystkie bez wyjątku natomiast potwierdzają zdanie wyrażane przez biografów grupy, iż The Doors był zespołem bardzo nierówno prezentującym się na koncertach, mieszczącym się w skali pomiędzy geniuszem a totalną kompromitacją. Największa oczywiście w tym zasługa mistrza ceremonii Jima Morrisona, którego narkotykowo-pijackie ekscesy potrafiły położyć każdy koncert, ale, z drugiej strony, także przyczynić się do wzniesienia imprezy na poziom wręcz mistyczny.

„London Fog 1966” stanowi zapis fragmentów koncertów, jakie The Doors dali w lutym, bądź marcu, 1966 roku w klubie nocnym położonym przy Sunset Strip w zachodnim Hollywood. Na repertuar płyty składają się głównie cudze kompozycje, „Rock Me Baby” Muddy Watersa, „Lucille” Little Richarda, „Baby, Please Don’t Go” Them, czy „I’m Your Hoochie Coochie Man” Williego Dixona. Kilka cudzych kompozycji daje świadectwo wielkości zespołu, jako całości. The Doors to nie tylko nawiedzony poeta Jim Morrison, ale także pozostali muzycy, grupa, której funkcjonowania w innej konfiguracji personalnej, niż zestawienie Manzarka, Kriegera i Densmore’a, nie sposób sobie wyobrazić. The Doors od początku istnienia byli w pełni dojrzałym zespołem, złożonym z doskonale zgranych muzyków, z których każdy kreował i poruszał się we własnym muzycznym świecie. Słuchając nagrań z London Fog przestaje dziwić, że wydany na początku następnego roku debiutancki album grupy na zawsze zakotwiczył się w zestawieniach rockowych płyt wszech czasów. Obok przeróbek usłyszeć można także „Strange Days”, który w zasadzie w niezmienionej wersji trafił na drugi album grupy, oraz „You Make Me Real”, dla którego miejsce znalazło się dopiero na „Morrison Hotel”. I dobrze, bo późniejszą wersję charakteryzuje bardziej wyrazistą melodią.

Możliwości techniczne w dziedzinie inżynierii dźwięku z roku na rok są coraz większe. Mając na względzie dzisiejsze standardy, pod względem dźwiękowym można „London Fog 1966” sporo zarzucić, ale, jeśli pod uwagę weźmiemy kontekst, w szczególności datę i sprzęt, na którym dokonano rejestracji, uznać trzeba, że dostajemy do rąk produkt naprawdę wysokiej jakości, brzmieniowo wielokrotnie przewyższający jakikolwiek bootleg pochodzący z tamtej ery. Zdając sobie sprawę z tego, że mój entuzjazm powodowany jest miłością do muzyki The Doors, wszystkich fanów rocka zostawię w spokoju, a do „London Fog 1966” odeślę, jako do lektury obowiązkowej, każdego fana zespołu.