Fugazi @ Kazamaty, Wrocław, 21.09.1999

Wielu wykonawców rockowych można określić mianem legendy. Do grona tego z pewnością należy Fugazi, hardcore’owy zespół z Waszyngtonu, założony przez Iana MacKaye’a po rozpadzie Minor Threat. MacKaye hołdujący etyce DIY („do it yourself”) powołał do życia nie tylko zespół, ale i wytwórnię płytową Dischord Records. Do dziś na całym świecie rzesze muzyków inspirują się muzyką Fugazi. Po jeden z największych rockowych energetyków wszech czasów, „Waiting Room”, sięgali na żywo Red Hot Chili Peppers, Arcade Fire, TV on The Radio, czy Billy Talent, choć żaden z wykonawców nie sprostał wyzwaniu. Głównie dlatego, że było to zwyczajnie niemożliwe. Pasji i złości MacKaye’a po prostu nie da się wyzwolić ot tak.

Fugazi w świadomy sposób ograniczali własną popularność. Przy odrobinę intensywniejszej promocji i nieco mniej surowej produkcji, na początku lat 90. zasililiby szeregi rockowych milionerów. Do końca jednak pozostali wierni wyznawanej filozofii i dziś znani są wyłącznie wtajemniczonym. Jednym z przejawów obranej drogi jest oficjalna publikacja zarejestrowanych przez zespół na przestrzeni wielu lat koncertów. Oczywiście wydawanie bootlegów nie jest niczym nadzwyczajnym, robi to wielu wykonawców, tyle, że Fugazi robi to na własnych zasadach, nie drenując bez opamiętania kieszeni fanów. Udostępnione koncerty, w zależności od zapisu źródłowego, są różnej jakości, przy ocenie której posłużono się czterostopniową skalą. Pojedynczy set można kupić za 5 $, a więc za połowę ceny, której żąda za ściągnięcie plików Metallica, czy Pearl Jam. Fugazi idą jeszcze dalej. Fan, który chciałby zaproponować inną cenę może bez żadnego problemu skorzystać z tej opcji. Wystarczy kliknąć, wybrać odpowiednią kwotę i w polu komentarza krótko uzasadnić wysokość oferty. W ten sposób można kupić koncert nawet za 1 $. Trudno wyobrazić sobie politykę bardziej nastawioną na odbiorcę.

Fugazi wystąpili nad Wisłą pięciokrotnie. Po raz ostatni zaprezentowali się polskiej publiczności 21 września 1999 roku we wrocławskich Kazamatach, sali mieszczącej się we wnętrzu Wzgórza Partyzantów. Koncert rozpoczął się od instrumentalnego „Ex-Spectator”, w którym dała znać o sobie jakaś jazzowa nerwowość. Atmosfera stopniowo nabierała tempa. Fugazi najpierw sięgnęli po „Break” i „Place Position”, z nieziemskim motywem na basie, po raz kolejny zdradzającym potencjał tkwiący w melodiach skrywanych pod warstwą gitarowego jazgotu. Po odpaleniu „Merchandise” nastąpiła przerwa techniczna. Na scenie pojawił się przedstawiciel organizatorów przestrzegający przed bramką, która może się zawalić. „Turnover” z debiutanckiej płyty poprzedziło „Reclamation”. Gitarowy atak i wściekły wrzask Iana MacKaye’a były kwintesencją stylu Fugazi.

Gdy do końca wybrzmiał „Foreman’s Dog” Ian pyta zgromadzoną publiczność o to, co chciałaby usłyszeć. Na widowni ktoś krzyczy – „Waiting Room!”, ale grają „Birthday Pony”. Połamany, rytmiczny, ze skandującym wokalem. Ten numer mogliby grać pensjonariusze oddziału psychiatrycznego, bo „schizofreniczny” to najbardziej pasujący tu przymiotnik. Ostro, punkowo, grają w „Do You Like Me”, po czym od razu przechodzą do „Waiting Room”. Nie pieszczą się zbytnio ze swoim największym przebojem, bo na żywo jest w nim jeszcze więcej surowizny i pierwotnej energii, niż w studyjnym pierwowzorze. O miano kulminacyjnego momentu koncertu konkurować z „Waiting Room” mógł tylko „Suggestion”. We Wrocławiu to drugi z wymienionych kawałków okazał się zwycięzcą. Pełen lęku basowy pochód, nieuchronnie zmierzający ku wokalno-gitarowej erupcji, robił piorunujące wrażenie.

Wykonanie najbardziej wyczekiwanych przez publiczność utworów w środku koncertu zawsze obniża ciśnienie na widowni, co w przypadku grup mało przebojowych jest zjawiskiem pozytywnym. We wrześniu 1999 roku Fugazi wykonywali na koncertach ponad połowę materiału z promowanej płyty „End Hits”, a do setlisty przedostały się także nowości z niewydanej jeszcze płyty „The Argument” (utwór tytułowy i wspomniany na początku „Ex-Spectator”). Jednym z goręcej przyjętych przez publiczność kawałków był „Arpeggiator”. Instrumentalny, niemal taneczny, wymiatacz. Końcówka koncertu oparta została o utwory z albumu „In On The Kill Taker”. Pomiędzy „Cassavetes”, obłędny „Great Cop” przechodzący natychmiast w „Public Witness Program” i spokojny „Last Chance For A Slow Dance” zespół wcisnął jeszcze „Repeater”.

Tamtego wrześniowego wieczoru byłem obecny na widowni, ale koncert zatarł się w mej pamięci tak dalece, że nawet odtworzenie zapisu audio nie przywołało dodatkowych wspomnień. No może poza jednym. Wrocławskie Kazamaty były słabo wentylowanym bunkrem działającym niczym termos. Zgromadzona w środku kilkusetosobowa publiczność dosłownie gotowała się, a po ścianach spływała skroplona para wodna.

Słaba kopia albo wola boska, jak pisze zespół na swojej stronie internetowej, spowodowały, że z „Five Corporations” wyparowała minuta nagrania, ale i tak chętnie wracam do końca XX w., gdy moja koncertowa przygoda dopiero nabierała rozpędu, a z faktu obcowania z legendą nie w pełni zdawałem sobie sprawę.

Photos © by Tom Bronowski

Zdjęcia opublikowane za zgodą Dischord Records.