Metallica „S&M2”

W życiu nie słyszałem jeszcze dobrej płyty, na której doszło do współpracy zespołu rockowego z orkiestrą symfoniczną. Powtarzam to przy każdej nadarzającej się okazji, a trudno wyobrazić sobie lepszą ku temu sposobność, niż pojawienie się na rynku kolejnej produkcji Metalliki, zawierającej zapis koncertów z towarzyszeniem San Francisco Symphony.

Wydawało się, że zespół złapał oddech na wydanym kilka lat temu albumie „Hardwired… To Self-Destruct”. „Powrót” do tego, jak Metallica powinna była brzmieć po wydaniu Czarnego Albumu wydawał się jedynym rozsądnym rozwiązaniem w sytuacji twórczego wypalenia, które miota grupą od początku lat 90., gdy fanów szokują już tylko wypowiedzi Kirka Hammeta broniące „Lulu”, płyty nagranej wspólnie z Lou Reedem. Pojawienie się jakiś czas temu informacji o ponownym pomyśle na granie z orkiestrą przyjąłem tradycyjnym: „Tego się można było spodziewać.”.

Album otwiera, pomijając oczywiście instrumentalny temat Enio Morricone, „The Call Of Ktulu”. Orkiestra nadaje w tle dramatyczny bondowski motyw, Metallica gra swoje, co daje całkiem niezły efekt. Piach w trybach pojawia się w następnym numerze, „For Whom The Bell Tolls”. Słuchając jednego z monumentalnych utworów Metalliki przyozdobionych dźwiękami orkiestry zastanawiam się, po co to robić? Odpowiedzi „Dla pieniędzy.” albo „Bo brakuje nam innych pomysłów.” są zbyt oczywiste, ale innych szukać nie zamierzam.

Przygodę z „S&M 2” zakończyłem mniej więcej w dwóch trzecich „The Day That Never Comes”, tak rozśmieszyły mnie wybrzmiewające w nim trąby (5 minuta, 6 sekunda utworu). Mam nadzieję, że członkom zespołu udało się zbiec przed galopującymi słoniami, że to był tylko film. Może dalej jest ciekawiej, lepiej, może to się jeszcze rozkręca, ale ryzyko zmarnowania kolejnych dwóch godzin jest zbyt duże, a ja nie jestem hazardzistą.

Podsumowując, jeśli zachwycaliście się wydaną dwadzieścia jeden lat temu płytą „S&M”, to album w sam raz dla was.