Yello „Point”
W październiku minie czterdzieści lat od fonograficznego debiutu Yello. Odejście po nagraniu trzech albumów jednego z założycieli zespołu, Carlosa Peróna, z perspektywy kilku dekad jest faktem pozbawionym znaczenia, toteż Yello w zbiorowej świadomości na zawsze pozostanie duetem, który od początku tworzą multiinstrumentalista Boris Blank i wokalista Dieter Meier. Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku Zurich znajdował się na peryferiach muzycznego biznesu, a, mimo to, Szwajcarom udało się zaistnieć poza granicami ojczyzny. Popularność Yello nie jest jednak jednoznaczna. Przeprowadzając ankietę uliczną z pewnością okazałoby się, że nazwa zdecydowanej większości respondentów kojarzy się z kolorem żółtym (ang. yellow). Chcąc manipulować wynikiem ankiety na korzyść muzyków, wystarczyłoby jednak włączyć ankietowanym fragment „The Race”. Podejrzewam, że wszyscy rozpoznaliby natychmiast utwór, wciąż nie wiedząc, kto jest jego wykonawcą.
Jest jeszcze trzeci aspekt zagadnienia. Yello wywarli przemożny wpływ na muzykę lat 80., a dyskografia zespołu stanowi podręcznik rozwoju techniki nagraniowej. Od efektów z ciętych i klejonych z mozołem taśm, którym to procederem zajmował się we wczesnym okresie działalności wspomniany już Carlos Perón, po nowoczesną elektronikę lat 90. z wykorzystaniem najnowszych zdobyczy studiów nagraniowych, wszystko to usłyszeć można na płytach sygnowanych nazwą zespołu. Do tego, nieznająca granic muzyczna wyobraźnia Yello sprawia, że dla kilku pokoleń muzyków i kompozytorów muzyki elektronicznej i popowej zespół do dziś jest inspiracją, czy wręcz, źródłem pomysłów.
W barwnych dźwiękowych opowieściach („She’s Got a Gun”, „Great Mission”, czy „Ocean Club”), w niezamówionym utworze, który niemal natychmiast po premierze przywłaszczyli sobie producenci telewizyjnych relacji z wyścigów samochodowych („The Race”) i w popowych przebojach („Desire”, „Vicious Games”), Yello żongluje stylami, czyniąc tę rzadką umiejętność fundamentem swego stylu. Nikogo nie powinno dziwić na płycie sąsiedztwo arabskich ornamentów („Pinbal Cha Cha”), latynoskich rytmów („La Habanera”), industrialnego jazgotu („Si Senor the Hairy Grill”), czy, podlanej sporą dawką humoru, własnej interpretacji świątecznego hitu wszech czasów („Jingle Bells”). Przeobrażenia te mogą sprawiać trudność w odkryciu istoty twórczości duetu, ale tylko przypadkowym słuchaczom, bo ci bardziej obeznani w muzyce Blanka i Meiera wiedzą, że jest to zwyczajnie niemożliwe.
Singlowa zapowiedź nowej płyty, „Waba Duba”, sugerowała ukłon w stronę lat 80. Nie oznacza to oczywiście odwrotu od nowoczesności. To raczej pokazanie wszem i wobec, że Yello jest dziś na etapie, na którym nie musi nikomu udowadniać czegokolwiek, a mimo to, po usłyszeniu „Hot Pan”, słuchacz zastanawia się, czy to muzycy Yello wymyślili trip-hop, czy może tylko pokazali, że też tak potrafią? Ostatecznie nie ma to większego znaczenia, ważne jest wyłącznie to, że także w tej estetyce odnajdują się znakomicie, bez najmniejszej straty dla własnego stylu.
Yello, niczym podpuszczka używana przy produkcji szwajcarskiego sera, stanowi znakomitą pożywkę dla wszelkiego rodzaju remixów. „The Wanishing Of Peter Strong” i „Basic Avenue”, po bezlitosnych DJ-skich torturach, z powodzeniem wypełnią dźwiękami kluby całego świata. „Out Of Sight” natomiast nadaje się do tańca bez jakiejkolwiek dodatkowej obróbki. Meier i Blank zadbali też o repertuar przyszłych koncertów. Artyści bardzo późno odkryli występy na żywo. Tworząc przez lata projekt studyjny, po raz pierwszy zaprezentowali się publiczności dopiero w 2016 roku. Nie sposób dziś przewidzieć, czy muzykę z „Point” będziemy mogli usłyszeć na żywo, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że właśnie z myślą o koncertach powstał „Big Boy’s Blues”.
Muzyka Yello potrafi wywołać u odbiorcy projekcję obrazów, a poszczególne utwory wydają się być scenariuszami nienakręconych nigdy filmów. Lata temu swym niezwykłym głosem i niebywałym talentem wokalnym duet wsparła Shirley Bassey, kojarzona przede wszystkim z wyśpiewanymi tematami do filmów „Goldfinger”, „Diamonds Are Forever” i „Moonraker”. „The Rythym Divine”, owoc tej współpracy” niestety nie uświetnił kolejnego filmu o Agencie 007. Los ten z pewnością podzieli także „Rush For Joe” z najnowszej płyty, tyle, że tym razem Yello zaprezentowali dźwiękowy kolaż mogący służyć jako tło bondowskich przygód, w zależności od potrzeb zasilając ścieżkę dźwiękową swingującym szmerem miotełek, dramatycznym rytmem albo jazzową trąbką.
Krytycy nowej płycie Yello z pewnością zarzucą natrętne spoglądanie wstecz. Pamiętajmy jednak, że także to można robić z klasą, a Yello na „Point” robi to fenomenalnie, na luzie, lokując album natychmiast gdzieś pomiędzy klasycznymi „One Second” i „Baby”.