Kradzione nie tuczy, czyli rzecz o coverach, odc. 1.

Uogólnienia ułatwiają życie i sprzyjają sądom kategorycznym. Nie lubię coverów. Wypowiedzenie tego zdania trwa tak długo, że do głowy natychmiast przychodzą mi przykłady utworów, które dowodzą czegoś zupełnie odmiennego, niż oznajmiłem na wstępie. W dodatku przykłady te są tak liczne, że przestają one pełnić jedynie rolę wyjątków potwierdzających regułę. Zwykle piszę mając regał za plecami, ale dziś siedzę do niego frontem, by móc prześlizgnąć się wzrokiem po grzbietach płyt, odszukując w zakamarkach pamięci co ciekawsze ukryte na nich covery.

W czasach poprzedzających upowszechnienie się plików mp3 i urządzeń do ich odtwarzania muzykę kupowało się na płytach lub kasetach. Znacznie utrudniało to życie kolekcjonerom, przez normalnych ludzi nazywanych wariatami. Trudności związane ze zdobywaniem płyt potęgowały obłęd, a jego kulminacją, paradoksalnie, okazał się moment, w którym wszystko stało się dostępne na wyciągnięcie ręki, w sieci. Na odwieczne pytanie matki: „Co zrobisz z tymi płytami, gdy dorośniesz?” odpowiedzieć wtedy mógł już tylko kapłan, bądź psychiatra. We wczesnych latach 90. zacząłem regularnie bywać w Berlinie, gdzie sporą część czasu poświęcałem poszukiwaniom różnego rodzaju rarytasów. Podczas jednego z pobytów w mieście wpadła mi w ręce płyta, o której nie miałem pojęcia. Japońska edycja „Ten” Pearl Jam z bonusowym utworem opisanym na okładce jako „12. ? [bonus track]”. Moje zbieractwo było jeszcze we wczesnym stadium, nie zaryzykowałem bowiem wydatku 60 marek niemieckich za bliżej nieokreślony utwór. Później okazało się, że był to cover The Beatles „I’ve Got A Feeling”, w dodatku w wersji studyjnej. Pearl Jam zagrali numer na totalnym luzie. Przychylni zespołowi powiedzą, że muzycy zrobili to nonszalancko, krytykanci, że niechlujnie. To, jak Eddie Vedder zdziera sobie gardło usłyszeć wciąż można wyłącznie z japońskiego wydania debiutu. Najwyraźniej tamtejszy oddział Sony zastrzegł w kontrakcie, że nawet w późniejszych latach utwór nie może opuścić Kraju Kwitnącej Wiśni.

Gratką dla kolekcjonerów zawsze były single z utworami, których na próżno było szukać na regularnych albumach. Praktyka w czasach The Beatles niemal powszechna, w latach 90. mocno już zapomniana, ale i tu zdarzały się wyjątki. Jednym z nich jest singel zatytułowany „The Ghost Of Tom Joad”. Utwór pochodzący z albumu Bruce’a Springsteena o tym samym tytule w wersji oryginalnej jest nastrojową folkową balladą, w której istotną rolę odgrywa cisza. Jej absolutnym przeciwieństwem jest wściekłe wykonanie Rage Against The Machine, o którym właśnie mowa. Jest dynamicznie i mroczno, a przy tym posępnie, wolno. Morello wydobywa z gitary całą paletę dźwięków, Zak deklamuje, a kiedy trzeba, dla wzmocnienia efektu, wrzeszczy. W 2013 roku Springsteen zarejestrował utwór ponownie, pozbawiając aranż folkowych naleciałości, w czym swój istotny udział miał także gitarzysta Rage Against The Machine.

W sierpniu 1997 roku U2 zagrali w Warszawie w ramach PopMart Tour. Podczas rozciągniętego do niemal stu koncertów objazdu świata Irlandczycy zapraszali jako support wielu, mniej lub bardziej popularnych, wykonawców, w tym Fun Lovin’ Criminals, Oasis i Rage Against The Machine. Pod tym względem widownia zgromadzona na Służewcu nie miała zbyt wiele szczęścia, o czym świadczy fakt, że o zespole Audioweb nikt już dziś nie pamięta. Przedziwna mieszanka rapu, reggae, rocka i trip-hopu nie została doceniona przez słuchaczy. Wyjątkiem jest autor komentarza zamieszczonego w sieci pod pochodzącą z debiutanckiej płyty zespołu przeróbką „Bankrobber” The Clash, który napisał: „Underrated band, underrated cover.”. I z drugą częścią zdania w pełni się zgadzam, bo wersja to doprawdy porywająca, pozwalająca spojrzeć na utwór z zupełnie innej strony.

Audioweb nie zdobyli najmniejszej nawet popularności, przepadając na zawsze po wydaniu drugiej płyty, za to Gun okazał się zespołem jednego przeboju, w dodatku cudzego. Pochodząca ze Szkocji grupa wzięła na warsztat funkowy hit Cameo, zatytułowany „Word Up”, robiąc z niego prawdziwy rockowy wymiatacz, świetnie sprawdzający się na koncertach i imprezach. Tym, że czytając ten tekst zastanawiacie się, co to za zespół, zupełnie się nie przejmujcie, po prostu posłuchajcie. Tym bardziej, że równo dekadę później „Word Up” nagrali muzycy Korna, a trudno oprzeć się wrażeniu, że materiałem bazowym była dla nich wersja Gun, której nu-metalowcy przeskoczyć nie zdołali.

Czasem zdarzy się, że utwór pozbawiony blasku trafi w ręce niezwykle utalentowanego interpretatora. Najbardziej jaskrawym przykładem tego zjawiska jest „With A Little Help From My Friends”. By nie narazić się ortodoksyjnym wyznawcom The Beatles napiszę, że fragment przełomowego albumu „Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band” lśnił własnym blaskiem, dopóki nie zabrał się za niego Joe Cocker, wywołując całkowite zaćmienie oryginału. Myślę, że John Lennon i Paul McCartney po wysłuchaniu tego, co zrobił Joe, choć przez chwilę musieli poczuć się nieswojo. Do dziś kawałek bardziej kojarzony jest Cockerem, a jego wykonanie na legendarnym Woodstock już zawsze będzie jednym z najpiękniejszych momentów w historii rocka.

Zanim Jane’s Addiction zadebiutowali albumem zarejestrowanym w studio, na rynku ukazała się koncertowa płyta sygnowana wyłącznie nazwą zespołu. Fantastyczna mieszanka postpunku i hardrocka, czy wręcz metalu, była tłem dla śpiewającego wysokim, piskliwym, głosem Perry’ego Farrela. To nic, że nagranie poddano później obróbce studyjnej dodając niektóre partie gitar. W 1987 roku „Jane’s Addiction” zapowiadała pojawienie się jednej z najciekawszych rockowych formacji wszech czasów, a obok własnego materiału grupa zaprezentowała na płycie także dwa rockowe klasyki, zgrabnie połączone ze sobą „Rock’N’Roll” The Velvet Underground i „Sympathy For The Devil” The Rolling Stones. Natchniony wokal Perry’ego Farella, połamane rytmy wybijane przez Stephena Perkinsa i gitarowe solo Dave’a Navarro robią wrażenie po dziś dzień.

Dużej odwagi wymaga sięgnięcie po utwór z innego stylistycznie wszechświata. Tak zrobił Izzy Stradlin na pierwszym solowym albumie, nagranym już po odejściu z Guns N’Roses. Wcześniej za „Preassure Drop”, numer The Maytals, brali się, między innymi, The Clash. Anglicy w swojej wersji połączyli reggae oryginału z punkiem w czasie rzeczywistym, natomiast Izzy Stradlin przeistoczył numer w rockową petardę, reggae zostawiając na zakończenie. By skonfrontować obie wersje z pierwowzorem wystarczy włączyć album The Maytals zatytułowany „Monkey Man” albo ścieżkę dźwiękową do filmu „The Harder They Come”. Polecam drugą ze wskazanych dróg, bo prowadzi ona przez „Rivers Of Babylon”, rastafariańską pieśń spopularyzowaną przez Boney M., i utwór tytułowy, równie chętnie wykonywany przez innych wykonawców.

„Jolene” to utwór, który naprawdę może wzruszyć słuchacza, gdy ten jedzie konno bezdrożami prerii pozostawiając za sobą odór Marlboro. Największy przebój Dolly Parton w pełni zasługuje na swój status, problem jednak w tym, że nie wszyscy przepadają za country. Doskonałą odtrutką okazuje się wersja The White Stripes. Jack White, autor wielu piorunujących riffów, mistrz przesteru i balansowania dynamiką, gra i śpiewa w sposób, który z pewnością zmusiłby bohaterkę tekstu do natychmiastowego odwrotu już po pierwszym refrenie. I chyba z takiego efektu zadowolona byłaby podmiotka liryczna [sic!] piosenki, bo Dolly Parton swoim śpiewem wzbudzić może wyłącznie litość.

Istotnym elementem twórczości Boba Dylana, dziś już chyba należy napisać, że najważniejszym, są teksty. Dla Ministry, zespołu, który przeszedł na pierwszych płytach transformację stylistyczną porównywalną z zamianą wody w wino, twórczość przyszłego noblisty jest osadzona w estetyce tak odległej, że niemożliwej do pogodzenia. A jednak Al Jorgensen i Paul Barker znakomicie przerobili, bo innego słowa nie da się tu użyć, „Lay Lady Lay”. Pochodzący z albumu „Nashville Skyline” Dylana utwór, Ministry wykonał masywnie, zachowując przy tym melodię oryginału. Nie dziwi zatem, że był to jeden z singli promujących album. Krytyka nie obeszła się z albumem zbyt łaskawie, ale, z perspektywy czasu, negatywna ocena wydaje się w tym przypadku mało sprawiedliwa. Swoją drogą, obok dylanowskiej piosenki, warto zwrócić jeszcze uwagę na zdjęcie zdobiące wydawnictwo. Mężczyzna z ociekającym krwią kawałkiem mięsa na głowie, amerykańską flagą w prawej ręce i plakietką wpiętą w klapę marynarki z napisem „Don’t Blame Me” na okładce albumu wydanego przez Warner Bros.! To wydarzyło się naprawdę.

Wokalista francuskiego zespołu Indochine, Nicola Sirkis, ma w swej dyskografii epizod solowy i, jakby tego było mało, jest to album wypełniony cudzymi kompozycjami. Problem w tym, że jest to pozycja to dla niesłyszących. Kto inny chciałby słuchać Francuza śpiewającego po angielsku? Od każdej reguły jednak można znaleźć wyjątki. W 2002 roku Indochine wydał album „Paradize”, który w samej Francji sprzedał się w nakładzie przekraczającym milion egzemplarzy, co zapewniło grupie powrót na szczyt popularności. Na wypuszczonej w tym samym roku składance zatytułowanej „Dignity”, wspierającej organizację pozarządową działającą pod nazwą Reporters Sans Frontiers, której celem jest monitorowanie wolności prasy na świecie, znalazła się przeróbka Talking Heads. „Road To Nowhere” w wersji Indochine brzmi, niczym numer wyjęty z „Paradize”, idealnie dopełniając repertuar płyty. Trzeba przyznać, że grupa znakomicie odnajduje się w numerach z lat 80., ale też trudno się dziwić, bo sami przecież właśnie wtedy cieszyli się gigantyczną popularnością.

W następnym odcinku: Jeden cover to za mało, nagrajmy całą płytę z przeróbkami.