Pearl Jam „MTV Unplugged”

W ostatni piątek po raz pierwszy na CD ukazał się koncert Pearl Jam z cyklu MTV Unplugged. Nie jako niszowe wydawnictwo wciśnięte w rocznicowy box, czy winylowy rarytas z okazji Record Store Day, ale zwyczajny CD, dostępny w każdym sklepie za cenę zmuszającą do dalszych zakupów, by skorzystać z darmowej wysyłki. Ciśnie się na usta pytanie, komu przyda się nagranie sprzed ponad ćwierć wieku? A wszystkim tym, którzy twierdzą, że najlepszy koncert bez prądu dała Nirvana, roniąc łzy nad losem Kurta Cobaina. Wszystkim tym, którzy rozrywają szaty nad skręcającym wnętrzności występem Alice In Chains, z pogrążonym w narkotykowym nałogu wokalistą Layne’em Staleyem. Wszystkim tym, którzy ubolewają, że Soundgarden Chrisa Cornella nie sprawdziło się nigdy w tej konwencji.

Muzycy Pearl Jam żyją, mają się dobrze i trwają niemal w oryginalnym składzie, działając na ustalonych przez siebie zasadach. Powrót do początków kariery wypełnia pustkę wywołaną odwołaniem trasy koncertowej promującej ostatni album grupy zatytułowany „Gigaton”, ale też jest ciekawą propozycją dla fanów, którzy nie mieli okazji dorastać na początku lat 90.

Koncert w ramach serii MTV Unplugged Pearl Jam zagrali z marszu, bez większego przygotowania. Beznadziejna dekoracja, sześć utworów z „Ten” i numer z kultowej ścieżki dźwiękowej do filmu „Singles”, zaledwie trzydzieści pięć minut na scenie. Z dzisiejszej perspektywy 16 marca 1992 roku to data niemal tak odległa jak dzień, w którym doszło do zagłady dinozaurów. I można by traktować tę nową płytę wyłącznie w kategorii dokumentu, gdyby nie to, że zawarta na niej muzyka charakteryzuje się potężnym ładunkiem emocjonalnym. Album potwierdza starą jak świat prawdę, że w rocku najważniejsze są emocje.

Pearl Jam na „MTV Unplugged” mistrzowsko balansowali między utworami nastrojowymi („Oceans”, „Black) i dynamicznymi („State Of Love And Trust”, „Even Flow”). Muzycy nie silili się na zmiany aranżacyjne utworów, nie zaprosili też gości. Wykonali utwory z debiutanckiej płyty w sposób, w jaki robili to z użyciem gitarowych przesterów, w pełni prezentując ich walory melodyczne. Całość oczywiście spiął swym wokalem Eddie Vedder, śpiewający tak, jakby koncert miał być ostatnim w jego życiu. Co ciekawe, pierwsze dźwięki „Jeremy” nie wywołują jeszcze histerycznej reakcji na widowni, ale do premiery singla i teledysku upłynąć musiało jeszcze siedem miesięcy. Kulminacyjnym momentem koncertu był zamykający setlistę „Porch”. Jest niepojęte, że po upływie niemal trzydziestu lat to wykonanie potrafi wywołać ciarki na całym ciele. Aż strach włączać ponownie.

Wielka szkoda, że płyta została wydana w tak oszczędny sposób. W czasach odchodzenia słuchaczy od fizycznych nośników tekturowa okładka z wciśniętą płytą to odrobinę za mało, ale to jedyny zarzut, jaki można sformułować pod adresem wydawnictwa.

Poniżej przypominam wpis o winylowym wydaniu płyty w ramach Record Store Day 2019.

Pearl Jam „MTV Unplugged”