AC/DC „Power Up”

Gatunek ludzki skazany jest na zagładę. Jakakolwiek kwestia nie zostanie poruszona przez jego przedstawicieli, od razu pojawiają się przynajmniej dwa wrogie obozy z silnie zarysowanym centrum, z którego za moment wyodrębniają się opcje przechylone w kierunku każdej dostępnej skrajności. Jednym z niewielu wyjątków na tym tle jest stosunek miłośników muzyki do AC/DC. Tu funkcjonują wyłącznie dwie frakcje. Informacja o planowanej premierze nowej płyty wywołała lawinę komentarzy. Wśród kontestatorów przoduje klasyk: „To oni jeszcze żyją?”. Pojawiają się też bardziej merytoryczne wypowiedzi w stylu: „Toż to emeryci. Zresztą, czym zapisali się w historii rocka poza kilkoma singlami?”, „Od czasu „…” [tytuł dowolnej płyty z dyskografii zespołu – przyp. aut.] nie nagrali niczego dobrego [czyt. skończyli się, jak Metallica na „Kill’em All” – przyp. aut.]”, czy też: „Nuda, od 40. lat grają ten sam utwór”. Odnoszę wrażenie, że komentatorzy ci są odłamem stowarzyszenia płaskoziemców, pragnących za wszelką cenę ostrzec mieszkańców planety przed światowym spiskiem sprzymierzonych sił wielkich wytwórni. Podczas, gdy ich towarzysze broni stają na głowie byśmy przejrzeli na oczy i nie pospadali w otchłań z krawędzi ziemi, sekcja rockowa próbuje zniechęcić nas do AC/DC.

Wykonawców rockowych podzielić można na muzyków nieustannie poszukujących nowych artystycznych środków wyrazu oraz twórców eksploatujących raz wypracowany styl przez całą karierę. The Beatles vs. Ramones, David Bowie vs. Motorhead. Tylko, czy stawianie dwóch przeciwstawnych podejść do własnej twórczości w kontrze do siebie ma jakikolwiek sens? Dlaczego tak łatwo zapominamy o tym, że rock to nie tylko sztuka, ale i zabawa. Dlaczego tak często pomijamy fakt, że, bez względu na wszystko, każdemu wykonawcy zdarza się nagrać płyty lepsze i gorsze? „Power Up” to już siedemnasty album AC/DC, jest więc z czym nową muzykę porównywać, a szukanie punktów odniesienia poza katalogiem grupy mija się z celem.

W ostatnich latach AC/DC przeciwstawił się sporym turbulencjom personalnym. Kariery zespołu nie zakończyła śmierć jednego z jego założycieli, Malcolma Younga, bo stanowisko gitarzysty po wuju objął Stevie Young. Skład grupy zasilił również, pomimo wcześniejszej rezygnacji, basista Cliff Williams, a za bębnami ponownie zasiadł mający jakiś czas temu zatarg z prawem Phil Rudd. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że, podobno, Chrisa Slade’a wciąż nikt nie poinformował o tym, że nie jest już perkusistą zespołu. Największa niewiadoma dotyczyła jednak wokalisty. Gdy pod koniec trasy promującej album „Rock Or Bust” poważne problemy ze słuchem zaczął mieć wokalista Brian Johnson, na koncertach zastąpił go Axl Rose. W ocenie tego kroku fani tradycyjnie podzielili się na dwa plemiona. Niewielka ilość zwróconych biletów mogła zostać odczytana jako akceptacja zmiany, choć nie można też wykluczyć, że spora część widowni traktowała koncert AC/DC z wokalistą Guns N’Roses jako ciekawostkę. Spory straciły na aktualności w momencie, gdy Brian Johnson powrócił do gry. Niebezpieczeństwo nagrania płyty z Axlem pozostanie już na zawsze w sferze spekulacji, bez względu na jednoznaczne zaprzeczenia ze strony Angusa Younga.

A jaka jest nowa płyta? Za produkcję „Power Up”, podobnie jak w przypadku „Black Ice” i „Rock Or Bust”, odpowiedzialny jest Brendan O’Brien. Ustawienia suwaków na konsolecie w Warehouse Studio w kanadyjskim Vancouver pozostały niezmienione, brzmieniowo otrzymujemy zatem kopię poprzednich płyt. W przypadku AC/DC nie jest to bynajmniej zarzut. Muzycy wciąż prezentują wysoką formę, a, co najważniejsze, w równie dobrej kondycji jest wokalista. Nośne refreny („Shot In The Dark”, „Kick You When You’re Down”), solówki Angusa Younga zagrane na niezwykłym luzie („Realize”, „Systems Down”, „Rejection”), precyzyjna gra sekcji rytmicznej i zachrypnięty wokal Briana Johnsona składają się na dwanaście numerów idealnie wpisujących się w styl grupy. A to, że słuchając „Power Up” odnosimy wrażenie, że wszystko to już znamy jest oczywiste, przecież nikt nie oczekiwał wolty stylistycznej.

„Power Up” nie będzie stanowić konkurencji dla klasycznych płyt AC/DC. Nie stanie do rywalizacji nawet z „Flick Of The Switch”, która nigdy nie wyszła z cienia rzucanego przez „Back In Black”, czy z „Powerage”, na wieki przyćmionej przez „Highway To Hell”. „Power Up”, od chwili, gdy zapowiedziano prace nad nią, skazana była, co najwyżej, na miano najbardziej niedocenionego albumu AC/DC. Dlatego przed opuszczeniem igły na płytę pytanie było tylko jedno, czy dobrze będziemy się bawić? Na szczęście odpowiedź brzmi: „Znakomicie!”. Reszta jest bez znaczenia, bo każdy z nowych numerów znakomicie wtopi się w koncertową setlistę, a my i tak będziemy czekać na błyskawice, dzwon, płomienie i armaty! Niech więc „Power Up” stanowi pretekst do ponownego objazdu świata, umilając nań oczekiwanie w tym trudnym czasie.