Noir Désir „Live à l’Elysée Montmartre”

Za europejską kolebkę rocka uważa się Londyn, ale jeśli przyjrzeć się Paryżowi, to, przynajmniej pod względem legendarnych sal koncertowych, w niczym on stolicy Wielkiej Brytanii nie ustępuje. Czymś oczywistym wydaje się wspomnienie Olympii, ale są przecież jeszcze Théâtre Le Palace, Casino de Paris, owiany złą sławą Bataclan, Le Trianon, nowoczesny Zenith, czy, uwieczniony na obrazach przez Henri de Toulouse-Lautreca, Élysée Montmartre. Swoje koncertowe wydawnictwa nad Sekwaną nagrywają nie tylko Francuzi, choć dziś to o nich będzie mowa.

Pod koniec ubiegłego roku ukazał się obszerny box podsumowujący karierę Noir Désir, która wydaje się zamknięta raz na zawsze. Obok odświeżonych wszystkich albumów studyjnych grupy, w skład wydawnictwa weszły płyty zawierające utwory dotąd niepublikowane, a jedną z największych ciekawostek okazał się być koncertowy zestaw zatytułowany „Live à l’Elysée Montmartre”. Celowo użyłem słowa „zestaw”, bo piętnaście utworów wypełniających album stanowi esencję rezydencji Noir Désir w kultowym paryskim klubie. W maju 1991 roku Noir Désir zatrzymał się u podnóża bazyliki Sacré-Cœur na dziewięć koncertów z rzędu.

„Du ciment sous les plaines” [1991] była trzecią, po „Où veux-tu qu’je r’garde?” [1987] i „Veuillez rendre l’âme (à qui elle appartient)” [1989], studyjną płytą Noir Désir. To z niej pochodzi niemal połowa utworów, które znalazły się na koncertówce. Siłą rzeczy, większą reprezentację mają także dwie pozostałe płyty. Ma to znaczenie o tyle, że sporo utworów w późniejszym czasie wypadło z repertuaru koncertowego zespołu, a, co za tym idzie, na próżno szukać ich na pozostałych płytach koncertowych Noir Désir, „Dies Irae” [1994] i „En Public” [2005]. Świetnym przykładem może być „Lola”, numer, który jednocześnie unaocznia, jak wiele wspólnego Noir Désir miał z waszyngtońską sceną hardcore’ową, zwłaszcza z Fugazi.

Na „Du ciment sous les plaines” zespół powoli odchodził od post punku, kierując się ku jednoznacznie rockowym brzmieniom. Trochę jeszcze zachowawczo jedną nogą tkwił w latach 80., ale to, co krępowało muzyków w studiu, w warunkach koncertowych przestało mieć znaczenie. Na żywo utwory brzmią po prostu mocniej. Najdobitniej słychać to w „Les écorchés” i „Lola”, w których Serge Teyssot-Gay zabija swoją gitarą sterylną atmosferę pierwowzoru. Bertrand Cantat śpiewa jeszcze bardziej ekspresyjnie, pokazując, że jest jednym z tych wokalistów, którzy potrafią wrzaskiem wywołać dreszcze na ciele słuchacza („La chaleur”), a z drugiej strony, wszelkimi innymi środkami wzbudzić doznania niemal mistyczne (”Si rien ne bouge”, „Le fleuve”).

Nieustanne życie w trasie miało swoje konsekwencje. Negatywnie odbiło się na kondycji muzyków Noir Désir, którzy po zakończeniu promocji „Du ciment sous les plaines” zmuszeni byli do zrobienia sobie dłuższej przerwy, ale też doprowadziło do powstania muzycznego monolitu będącego największą atrakcją koncertową rockowej Francji. Na „Live à l’Elysée Montmartre” słychać to doskonale w każdym dźwięku, a skoro można to poczuć ze słuchawkami na uszach, to nietrudno sobie wyobrazić, jakie wrażenie zespół musiał robić trzydzieści lat temu na zgromadzonej pod sceną publiczności.

Największą wadą koncertowych składanek są ściszenia między utworami lub irytujące różnice między reakcją publiczności uwiecznioną na poszczególnych ścieżkach. Na „Live à l’Elysée Montmartre” zostały one wyeliminowane poprzez miks znakomicie sprawiający wrażenie obcowania z pojedynczym koncertem. Jedynym niedociągnięciem pozostaje, wynikający z ograniczeń formatu, brak wiernego odzwierciedlenia ówczesnej setlisty. W rzeczywistości koncerty trwały nieco ponad półtorej godziny, a zespół sięgał także po kompozycje z cudzego repertuaru.