The Black Crowes „Live – Atlanta, December 1990”
W zeszłym roku minęło trzydzieści lat od premiery debiutanckiego albumu The Black Crowes, zatytułowanego „Shake Your Money Maker”. Pomijając jedyny nieprzyjemny aspekt rocznicowych reedycji, jakim jest uświadamianie słuchaczom upływającego czasu, niezaprzeczalnym ich pozytywem jest przyjemność płynąca z ponownego zatopienia się w muzyce, która dawno nie gościła w odtwarzaczu. Słuchanie niektórych płyt, które znajdują wysokie miejsce w moim własnym rankingu wszech czasów mija się z celem. Tę muzykę mam po prostu w sobie, jest częścią soundtracku mojego życia, w którym wciąż znajduje się miejsce na kolejne płyty. Jest jeszcze inny powód powstrzymujący mnie od słuchania, zwyczajnie boję się, że ukochana przed laty muzyka nie zniesie próby czasu.
The Black Crowes zajmuje szczególne miejsce w mej przygodzie z muzyką. Rok, w którym ukazała się pierwsza płyta zespołu, to okres, w którym powoli zaczynałem wyzwalać się z obcych wpływów kształtujących mój gust w dzieciństwie. Sam zacząłem decydować, co mi się podoba. I właśnie ekipa z Atlanty była jednym z pierwszych odkryć, jakich dokonałem samodzielnie. Wydany w lutym 1990 roku album „Shake Your Money Maker” nie miał łatwej drogi nad Wisłę, ale także w Stanach przebijał się powoli. Początkowo nic nie zwiastowało sukcesu, dopiero ponowne wydanie na singlu przeróbki Otisa Reddinga, zatytułowanej „Hard To Handle”, otworzyło zespołowi drogę ku szczytowi zestawienia Billboard Top 200. Ostatecznie płyta dotarła do czwartego miejsca, spędzając na liście 167 tygodni. Do Polski wspomniany singel dotarł długo po premierze, na chwilę pojawiając się na liście przebojów Trójki. Spędził w zestawieniu sześć tygodniu w okolicach pięćdziesiątego miejsca. To wtedy musiałem go usłyszeć, a biorąc pod uwagę zajmowaną pozycję, zaciekawić musiał mnie wyłącznie krótki fragment. Nawet jeśli tego nie pamiętam, nietrudno odtworzyć dalszy przebieg wydarzeń. Po weekendzie nabyłem piracką kasetę i bez przeszkód mogłem cieszyć się muzyką, która pochłonęła mnie bez reszty, choć, przekornie, niezbyt zbieżna była z tym, co w rockowej muzyce lubię najbardziej.
Powrót do „Shake Your Money Maker” okazał się wspaniałym doznaniem, ale jeszcze większą radość sprawiły mi dodatkowe rzeczy, o które wzbogacone zostało pierwotne wydawnictwo. O tym, jak wielką atrakcją koncertową jest The Black Crowes wielokrotnie przekonywałem się słuchając nagrań koncertowych, czy też oglądając zespół na ekranie telewizora, ale nie miałem jeszcze okazji osobiście doświadczyć fenomenu grupy. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że bilet na berliński koncert planowany na jesień 2020 roku wykorzystam w nowej dacie, tak łatwo z usłyszenia ze sceny całej debiutanckiej płyty zespołu nie zrezygnuję. W tym, że warto czekać utwierdza mnie koncertowa płyta, stanowiąca część rocznicowej reedycji „Shake Your Money Maker”.
Od premiery płyty minęło dziesięć miesięcy, a było to w czasach, gdy do promocji rockowych albumów wykorzystywano koncerty, a nie stopniowo ujawniane w mediach społecznościowych fragmenty zarejestrowanych utworów. Po wyczerpującym tournee zespół dotarł do Atlanty, gdzie przed własną publicznością zagrał ostatni koncert przed przerwą świąteczną. Dzięki wydanemu na CD i dwóch winylach materiałowi możemy usłyszeć The Black Crowes na chwilę przed eksplozją popularności. Z perspektywy czasu czymś oczywistym wydaje się późniejszy sukces grupy. W setliście przeważają oczywiście utwory z pierwszej płyty, ale pojawia się także kilka ciekawostek.
Koncert otwiera szybki „Thick ‘n Thin”, a za moment słyszymy coś, co później stało się fundamentem, na którym bracia Robinsonowie zbudowali „Sting Me”, petardę otwierającą „The Southern Harmony and Musical Companion”. „You’re Wrong”, bo o tym utworze mowa, napędza ten sam rytm i niemal identyczny gitarowy riff. „Twice As Hard” i „Could I’ve Been So Blind” zdradzają fascynację hardrockiem wcześniejszych dekad, a w głosie Chrisa Robinsona czasem pobrzmiewa ta sama barwa, którą wydobywa z siebie Steven Tyler. The Black Crowes są zadziorni, pełni młodzieńczej werwy i zapału, ale potrafią też rozmiękczyć publiczność rockową balladą. W Center Stage w Atlancie wykonują pod rząd „Seeing Things For The First Time”, „She Talks To Angels” i „Sister Luck”, z czego dwie pierwsze to, bezapelacyjnie, absolutny kanon. W wersji koncertowej wykonane na większym luzie, co niektórych może nieco zniechęcać, ale pamiętajmy o tym, że The Black Crowes to jeden z tych zespołów, który nie prezentuje na koncertach wiernych kopii studyjnych oryginałów. Świetnie słychać to w „Hard To Handle”, w którym Chris Robinson spóźniony zdaje się przez cały utwór podążać za zespołem, a, mimo to, wychodzi z opresji obronną ręką. Zasadniczą część koncertu kończy interpretacja tradycyjnej pieśni „Shake ‘Em On Down”, przechodząca w beatlesowski „Get Back”, oraz mocny „Struttin’ Blues”.
The Black Crowes wyrośli z tradycji południowoamerykańskiego rocka, dla którego życiodajnym tlenem jest improwizacja. Popis tego rodzaju grania słyszymy w „Words You Throw Away”, utworze, który nie zmieścił się na „Shake Your Money Maker”, a na koncercie rozrósł się do niemal czternastu minut. By publika w Atlancie mogła wyjść z koncertu z uczuciem absolutnego spełnienia, na koniec dostała dynamiczny „Stare It Cold” i singlowy „Jealous Again”.
Obok nagrań koncertowych tegoroczna reedycja albumu przyniosła kilka wcześniej niepublikowanych nagrań studyjnych, „Charming Mess”, „30 Days In The Hole”, „Don’t Wake Me” i „Waitin’ Guilty”, a także „Jealous Guy”, przeróbkę utworu Johna Lennona. Fajnym dodatkiem jest także „Hard To Handle” w miksie wykorzystującym dęciaki. Z jednej strony utwór zbliża się dzięki temu do pochodzącego „The Immortal Otis Redding” oryginału, ale, z drugiej, pokazuje, jak wiele soulu wsiąknąć musiało w głos Chrisa Robinsona za młodu.
„Shake Your Money Maker” można umieścić wysoko w różnego rodzaju rankingach. Album z całą pewnością jest jednym z najlepszych rockowych debiutów w historii rocka, a jeśli tak, to wydaną w 1992 roku płytę zatytułowaną „The Southern Harmony and Musical Companion” można włączyć już tylko w poczet największych rockowych płyt, jakie dał nam rock. I jeśli w przyszłym roku dostanę podobnie przygotowaną reedycję tej płyty, to nie będę miał nic przeciwko temu.
Świetny tekst! Super czyta się (i pisze ?) o płytach, które są dla nas tak ważne i zajmują specjalne miejsce w sercu. To prawdziwa magia muzyki i to co czyni ją tak ważną częścią naszego życia. Dzięki za ten kawałek Twojego muzycznego życiorysu.
Dziękuję za komentarz! Miłego słuchania 🙂