Supersuckers „Must’ve Been High”
Niekoniecznie chciałbym, by była to recenzja „Must’ve Been High”, czwartego albumu studyjnego Supersuckers. Zapytacie pewnie: Czyj? W sumie nie ma to znaczenia, bo płyta ma być tylko przyczynkiem do opowiedzenia historii, która była jednym ze śmieszniejszych epizodów w mojej przygodzie z muzyką.
Pierwsza połowa lat 90. ubiegłego stulecia naznaczona była dominacją grunge’u. Pochodzący z Tucson punkowy zespół Supersuckers postanowił przenieść się spod granicy z Meksykiem na północny-zachód, do miasta położonego nieopodal granicy z Kanadą. Trzeba być pomylonym, aby zamienić ciepły klimat Arizony na słotę dominującą w Seattle, ale krok podjęty przez muzyków tylko z pozoru nosił znamiona nieprzemyślanego. W rodzinnym mieście zainteresowanie muzyką grupy było niewielkie, tymczasem w mieście Boeinga powoli rosła w siłę lokalna scena muzyczna, której estetyka sprzyjała wchłonięciu kolejnego bandu mającego za podstawę brzmienia przesterowane gitary.
Przeprowadzka odbyła się w 1989 roku, w związku z czym muzykom Supersuckers można przypisać nie tyle wyrachowanie, co doskonałe wyczucie chwili. Dopiero rok wcześniej zadebiutowali Mudhoney i Soundgarden, a do premiery przełomowego albumu „Nevermind” Nirvany upłynąć musiały jeszcze dwa lata. Bohaterowie opowieści podpisali kontrakt z Sub Pop, lokalnym niezależnym labelem, i w 1992 roku wypuścili debiutancki album zatytułowany „The Smoke Of Hell”. Tę płytę udało mi się zdobyć dopiero kilka lat po premierze, natomiast kolejny album, „La Mano Cornuda”, wpadł mi w ręce już w roku wydania. Bezpretensjonalny, a jednocześnie bezkompromisowy, punk rock, bezwstydna rockowa jazda bez trzymanki, przyprawiona niesamowitym wyczuciem melodii. Niszowy wykonawca znakomicie łechtał snobistyczną część mej muzycznej duszy. To było moje odkrycie, nigdy nie poznałem nikogo, kto słyszał o Supersuckers, przynajmniej do czasu, gdy zespół pojawił się na soundtracku filmu dokumentalnego „Hype!”. Było to w październiku 1996 roku, tylko, kto wtedy jeszcze słuchał grunge’u?
W drugiej połowie 1997 roku odbyłem jedną z pielgrzymek muzycznych do Berlina. Starałem się raz w roku odwiedzać stolicę Niemiec w poszukiwaniu fonograficznych rarytasów. Jednym z obowiązkowych punktów każdego wyjazdu była wizyta w World of Music (WOM), doskonale zaopatrzonym sklepie muzycznym, mieszczącym się na tyłach domu towarowego położonego przy Kurfürstendamm 237. Dostęp do raczkującego jeszcze internetu był mocno ograniczony, a i jego zasoby nie przypominały w niczym dzisiejszej wielkiej światowej encyklopedii. Znajdowane na sklepowych półkach japońskie edycje płyt wzbogacone o utwory bonusowe, z charakterystycznym obi wypełnionym japońskimi znakami, single z b-side’ami i płyty, o których istnieniu nie miałem prawa wiedzieć, wywoływały dreszcz podniecenia, przyprawiając o ból spowodowany ograniczonym budżetem. Uczucie, którego dziś, w dobie internetu i streamingu, doświadczyć już niemal nie sposób.
W tych okolicznościach trafiłem na album Supersuckers zatytułowany „Must’ve Been High”. Wciąż mając w pamięci rewelacyjną płytę „La Mano Cornuda”, zaryzykowałem kupno płyty, o której nie wiedziałem nic. Wracając do kraju busem wypełnionym przez pozostałych pasażerów zestawami garnków zakupionymi za marki pozyskane ze sprzedaży nielegalnie przewiezionych przez granicę papierosów, wywołałem niemałe zdziwienie. Nie uniknąłem pokazania zawartości plecaka i odpowiedzi na pytanie o to, co wiozę. Istotną kwestią było także wyjaśnienie kwestii ceny, jaką uzyskam ze sprzedaży szmuglowanego dobra w Polsce. W to, że to nie na handel, nikt mi nie uwierzył. Prędzej podejrzewany byłem o to, że dysponuję tajemną wiedzą w niszowej dziedzinie, która pozwala zarobić nieporównywalnie większe pieniądze, aniżeli w branży tytoniowo-garnkowej. Takie to były czasy.
Po powrocie do domu, ściągnąłem folię z pudełka, włożyłem płytę do odtwarzacza, na głowę założyłem słuchawki i postanowiłem dać się porwać muzyce. Czego oczekiwałem? Wyrwania z butów, dreszczy, rzucenia się w samotne pogo do utraty tchu albo do wyrwania wtyczki z gniazda słuchawkowego. Tymczasem pierwszy, tytułowy, numer okazał się być rasowym country and western. Słuchając muzyki równie dobrze mógłbym wyobrazić sobie siebie w siodle, jadącego konno w lekkim kłusie poprzez prerię. Imaginacja może i przyjemna, ale nie w sytuacji, gdy wydałem 40 niemieckich marek na płytę, której przecież nie daje się słuchać. O ile w trakcie pierwszego utworu byłem jeszcze przekonany o tym, że muzycy Supersuckers mają znakomite poczucie humoru, to po trzech kolejnych numerach w tej samej stylistyce zacząłem szukać innego wyjaśnienia nieszczęścia, jakie mnie dotknęło. Do głowy przyszła mi tylko jedna myśl. W tłoczni doszło do pomyłki i na płycie innego wykonawcy nadrukowano grafikę przeznaczoną na egzemplarze „Must’ve Been High”, innego wyjaśnienia po prostu nie było. Z poczuciem klęski, umieściłem płytę na najwyższej półce i zapomniałem o niej na lata.
Z czasem dowiedziałem się, że Supersuckers gra nie tylko punk, ale i country, kryjące się też pod szyldem „cowpunk”. To ostatnie określenie zdaje się wszystko tłumaczyć. Z sentymentem, sympatią, bez cienia negatywnych emocji, po wielu latach wróciłem do „Must’ve Been High” odkrywając, jak fantastyczną skrywa w sobie muzykę. W stylu, po który nigdy nie sięgam, ale, czy czasem nie warto otworzyć się na nieznane?