Eddie Vedder „Earthling”

Eddie Vedder od momentu dołączenia do Pearl Jam nie skupiał się zanadto na solowej karierze. Po przejęciu sterów zespołu z rąk Stone’a Gossarda i Jeffa Amenta prawdopodobnie nie było mu to potrzebne. Pierwszy solowy album wydany w 2007 roku był ścieżką dźwiękową do filmu Seana Penna zatytułowanego „Into The Wild”. Muzyczna ilustracja kultowego już dziś obrazu, stanowiąca idealne dopełnienie filmowej historii, przez kolejne cztery lata pozostawała jedyną w dorobku wokalisty płytą. Kolejna, „Ukulele Songs”, była artystyczną fanaberią, wyrazem muzycznej dewiacji Veddera, zafiksowanego na punkcie małej hawajskiej gitarki. Na następne wydawnictwo trzeba było czekać kolejnych dziesięć lat. Znowu był to soundtrack do kinowej produkcji Seana Penna, ale nie było to w pełni samodzielne dzieło. W jego przygotowaniu udział wzięli także wieloletni koncertowy druh Veddera, Glenn Hansard, Cat Power i córka wokalisty, Olivia Vedder. Film zaliczył spektakularną klapę i nie jest wykluczone, że po latach będzie kojarzony wyłącznie dzięki ścieżce dźwiękowej. Chwilę po tym, gdy wszedł na ekrany ogłoszono premierę „Earthling”, pełnowymiarowej solowej płyty Veddera. Przedsmak tego, czego można było się spodziewać słuchacze otrzymywali wraz z kolejnymi singlami. Atmosferę podgrzewał koncertowy skład towarzyszący Vedderowi na koncertach w ramach Ohana Festival. Na scenie, jako The Earthlings, pojawili się, znani z Red Hot Chili Peppers, Chad Smith i Josh Klinghoffer, a także Andrew Watt i wspomniany już Glenn Hansard.

Solowa twórczość Eddiego Veddera przez te wszystkie lata zdawała się być światem równoległym do przestrzeni zajmowanej w świecie rocka przez macierzystą grupę wokalisty. „Earthling” jest pierwszą płytą Veddera, której zawartość można porównywać z dokonaniami legendarnego zespołu. Po ujawnieniu współpracy muzyka z Wattem, szybkim wykluczeniu pomyłki i upewnieniu się, że nie chodzi o Mike’a Watta, można było dostać skrętu kiszek z nerwów. Przecież wciąż żywe jest wspomnienie gwałtu, którego dokonał na talencie Chrisa Cornella Timbaland. Tymczasem, na „Earthling” udało się to, co wydawało się niemożliwe do osiągnięcia. Pomimo ewidentnie rockowego charakteru muzyki wypełniającej album, Vedder ani na moment nie wkracza na grunt należący do Pearl Jam, tworząc zupełnie nową jakość, coś, co u sporej części fanów wymusi grymas niezadowolenia. To oczywiście zasługa Andrew Watta, nieco ponad trzydziestoletniego producenta, który pracował wcześniej z takimi wykonawcami, jak Justin Bieber, Post Malone, Rita Ora, czy Miley Cyrus. Uspokojenie przyszło wraz z pierwszym singlem. Andrew Watt zamieszał w kotle z dźwiękami łącząc ze sobą substancje, jeśli nie niemożliwe, to przynajmniej trudne do połączenia. Otrzymana mikstura jest konglomeratem folkowych brzmień z „The Haves”, echa lat 80. z otwierającego album „Invincible”, punkowej jazdy z „Good And Evil” i podlanej industrialnymi gitarami „Power Of Right”.

Eddie Vedder jest nie tylko artystą, jest także fanem muzyki. Podkreśla to w wywiadach, daje temu także wyraz umieszczając w setlistach koncertów Pearl Jam numery innych wykonawców. Na „Earthling” nie sięga po cudze kompozycje, bazując na własnym, stworzonym z towarzyszącymi mu muzykami, materiale, a, mimo to, płyta jest podróżą do świata jego muzycznych korzeni i inspiracji. Mnóstwo tu hołdów złożonych mistrzom, przy czym artyście udało się uniknąć wywołania wrażenia wizyty w muzeum, którego regulamin nakazuje zachowanie ciszy i przemieszczanie się w filcowych kapciach. Jeśli w „Fallout Today” pobrzmiewa twórczość Neila Younga i Bruce’a Springsteena, to aż dziw bierze, że Eddie nie zaprosił drugiego ze swoich mentorów do wykonania „The Dark”. „Long Way” to wyraźny ukłon w kierunku nieodżałowanego Toma Petty’ego. W „Mrs. Mills” niemal cytuje Sierżanta Pieprza, co usprawiedliwia gościnny udział w nagraniu Ringo Starra. O wiele silniejsze piętno odcisnął w „Picture” Elton John. Nie dość, że zdominował utwór wokalnie, to jeszcze pod koniec dał się ponieść emocjom w grze na fortepianie. Wszystko to jednak blednie w zestawieniu z „Try”. Uwielbienie Ramones dla każdego, kto śledzi karierę Eddiego Veddera wydaje się oczywistością. Wpływ nowojorczyków rzucałby się w oczy natychmiast, gdyby nie uwypuklona partia harmonijki ustnej, na której zagrał Stevie Wonder. Po pierwszym szoku przyznać trzeba, że zestawienie to wypada bardziej, niż intrygująco, a jeszcze nad zamykającym płytę muzycznym kolażem zatytułowanym „On My Way” wyraźnie unosi się duch Franka Sinatry (w utworze wykorzystany został głos ojca Eddiego Veddera, którego historię już tutaj pominę).

Eddie Vedder zbliża się do sześćdziesiątki. Mógł pójść na łatwiznę przygotowując muzykę zbliżoną do tej znanej z „Into The Wild”. Postanowił jednak zrobić krok w innym kierunku, czym mocno zaskoczył. „Earthling” to płyta, której znakomicie się słucha, z której z niezwykłą mocą bije radość grania. Kulminacyjnym momentem jest tu wielowątkowy utwór zatytułowany „Brother The Cloud”. Złożony z kilku odrębnych fragmentów tworzy niezwykłą całość, w końcówce pokazując, że Eddie Vedder jest jeszcze w stanie wykrzesać z siebie dawną energię. Z tym większym apetytem pozostaje wyczekiwać kolejnej płyty Pearl Jam z Wattem w roli producenta, którą muzycy zespołu już nieśmiało przepowiadają.