Red Hot Chili Peppers „Unlimited Love”
Josh Klinghoffer został wykopany z Red Hot Chili Peppers, bo jaśnie wielmożny, najlepszy gitarzysta wszech czasów, John Frusciante postanowił wrócić na łono zespołu. Tego rodzaju rozstania nigdy nie przebiegają w przyjaznej atmosferze, a najgorsze pojawia się później, gdy, będącemu jeszcze w szoku wywalonemu członkowi zespołu dawni kumple sypią sól na otwartą ranę, opowiadając w mediach, jak to pełni weny pracują nad nową płytą. Wprawdzie swój drobny udział w nagraniu debiutanckiego albumu Pluralone, solowego projektu Klinghoffera, miał Flea, a w The Earthings, zespole towarzyszącym Eddiemu Vedderowi, Josh gra z Chadem Smithem, to jednak niesmak musiał pozostać.
To nie pierwszy raz, gdy Frusciante powrócił do Red Hot Chili Peppers po dłuższej nieobecności. Poprzednio, by zrobić miejsce dawnemu gitarzyście, z zespołu wywalono Dave’a Navarro, tyle że jest to zawodnik tej samej wagi, a biorąc pod uwagę jego pozycję w odradzającym się wówczas Jane’s Addiction zawodu nie mogli odczuwać ani muzycy, ani fani. Wtedy cieszyłem się i ja, mimo że „One Hot Minute”, między innymi ze względu na udział Navarro, zaliczam do moich ulubionych płyt wszech czasów. Tym razem na wieść o powrocie Frusciante do Red Hot Chili Peppers poczułem zażenowanie i niedowierzanie, coś na kształt wrażenia wywołanego zwiastunem tysięcznego odcinka latynoskiej telenoweli. Wrażenie to zatrzeć mogła wyłącznie muzyka.
Pierwsze zaprezentowane światu single nie powalały na kolana, ale przecież ujawniona tracklista albumu obejmowała aż siedemnaście utworów. Mój zaskoczony kolega powiedział, że pewnie rzucili na początek mniej ciekawe fragmenty, by zwalić z nóg całością. Ta, jasne, bo dziewczyny robią makijaż dopiero idąc na trzecią randkę, a bokserzy dają się znokautować w pierwszej rundzie, by później wygrać na punkty w kolejnych kilkunastu.
„Unlimited Love” rozmiarem przypomina „Blood Sugar Sex Magic”, natomiast zawartość przywodzi na myśl „Californication”. I wszystko byłoby w porządku, gdyby jakościowo „Unlimited Love” wpisywało się gdzieś pomiędzy dwa, z pewnością najlepsze w dyskografii, dzieła Red Hot Chili Peppers. Tymczasem płytę wypełniają kawałki, które w czasie wydania „Californication”, w najlepszym wypadku, mogłyby trafić na drugie strony singli. Na „Unlimited Love” zdarzają się fajne momenty, ale to nawet nie są całe utwory, a jedynie fragmenty, gdy pojawia się coś intrygującego, zahaczającego o ucho słuchacza. Większa część „These Are The Ways”, końcówka „Aquatic Mouth Dance”, mniej więcej od końca trzeciej minuty, gdy wchodzi trąbka, ostatnie pięćdziesiąt sekund „Poster Child”, gdy wokalista zszedł już do szatni, solo gitarowe w „It’s Only Natural”, czy radosny, rozimprowizowany, finał „One Way Traffic”, to piękne elementy niepasujące do reszty układanki. Liczyłem na to, że dzięki nim płyta zostanie ze mną na dłużej, przekonując z czasem do siebie całej. Tak się jednak nie stało. Kilka minut frajdy nie zabija uporczywego smaku nudy, który pozostaje na długo po przesłuchaniu całości. Bo z ballad w rodzaju „Not The One”, czy „It’s Only Natural”, przegadanego przez Kiedisa „Poster Child”, czy wymęczonego „The Great Apes”, by tylko na tym zakończyć wyliczenie, zwyczajnie wieje nudą.
Oczywiście, żeby było jasne. Do kunsztu muzyków nie można się zanadto przyczepić, podobnie, jak trudno wyrażać jakieś szczególne uznanie dla wokalnych umiejętności Kiedisa, ale o tym wszystkim wiemy od dziesięcioleci. Jedyne co naprawdę spodobało mi się w „Unlimited Love”, to okładka, ale to łatwo wytłumaczyć wrodzoną słabością do neonów. Czekam już tylko z wypiekami na twarzy na recenzję polskiego biografa zespołu. Obstawiam entuzjazm i pięć gwiazdek. Jak by nie było, myślę, że zgodzimy się co do jednego. Trzydzieści sekund (od 2:20 do 2:50) „Bastards Of Lights” to rockowe mistrzostwo świata. Szkoda, to mogła być naprawdę świetna płyta.