Crowded House @ Tempodrom, Berlin, 20.06.2022 / Pearl Jam @ Waldbühne, Berlin, 21.06.2022

Do stolicy Niemiec przybyłem dzień przed koncertem Pearl Jam, bo w Tempodromie wystąpić miał Neil Finn, przyjaciel Eddiego Veddera, ze swoim Crowded House. Kilku fanów w koszulkach Pearl Jam na trybunach ewidentnie świadczyło o tym, że gdzieś tam po cichu liczyli na to, że wokalista Pearl Jam pojawi się gościnnie w którymś z bisów. Tak się nie stało, ale, niezależnie od tego, koncert pochodzącego z antypodów zespołu zaliczyć należy do bardzo udanych. Grupa zaprezentowała przekrojowy materiał, stawiając na pierwszym miejscu wydany w zeszłym roku znakomity album „Dreamers Are Waiting”, o którym wspominałem tuż po premierze. Obok oczywistych utworów, jak największy przebój „Don’t Dream It’s Over”, usłyszeć można było „Pineapple Head”, „Something So Strong”, czy mój ulubiony „Weather With You” i przepiękną balladę „Four Seasons In One Day”. Zaskoczeniem były wykonania dynamicznych utworów, bo o tak przesterowane brzmienie gitar zespołu bym nie podejrzewał. Szkoda, dla tych, który nie przyszli, bo Tempodrom wypełniony był trochę więcej, niż w połowie.

Dzień później, w położonym w parkowym kompleksie Parku Olimpijskiego amfiteatrze Waldbühne, stawił się komplet publiczności, ponad dwadzieścia tysięcy widzów. Zaplanowaną na 2020 rok trasę koncertową Pearl Jam, promującą wydany wtedy album „Gigaton”, zniweczył wybuch pandemii. Mimo, że kilka dni wcześniej zespół zagrał świetnie przyjęty koncert na legendarnym festiwalu Pinkpop w Holandii, pierwszy występ w roli headlinera budził zaciekawienie i naturalny niepokój. Stojąc w kolejce po bilety można było z oddali usłyszeć zagrany podczas próby dźwięku utwór „Not For You”, wykreślony w ostatniej chwili z festiwalowej setlisty.

W przeciwieństwie do poprzedniej trasy po Europie, tym razem zespołowi towarzyszy support. W planach na 2020 rok, berliński koncert otwierać miał brytyjski IDLES. Wielka szkoda, że doszło tu do zmiany. Rockowe granie White Reaper raczej nie wyróżnia się niczym na tle konkurencji. Połączenie hard rocka z punkiem, z ewidentnymi nawiązaniami do Nirvany, trudno uznać za szczególnie porywające, choć trzeba przyznać, że na żywo muzyka Amerykanów zabrzmiała o wiele lepiej, niż z płyt, po których przesłuchaniu zdziwieniem zareagowałem na koncertowe połączenie grupy z Pearl Jam.

O 20:00 na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Częstszą praktyką w przypadku Pearl Jam jest rozpoczynanie koncertów spokojniejszymi utworami, tym razem zespół przyłożył od razu „Why Go”, poprawiając za moment „Hail, Hail” i „Deep”, co spowodowało wzniecenie tumanów kurzu przez żywiołowo reagującą publiczność pod sceną. Chwila wytchnienia nadeszła wraz z „Untitled”, spokojną introdukcją szybkiego „M.F.C.”. Pierwszym fragmentem promowanej płyty był utwór „Retrograde”. Na scenie pojawił się Josh Klinghofer, dopełniający swoją grą brzmienie zespołu, ale prawdziwe oblicze „Gigatona” objawiło się dopiero z pierwszymi dźwiękami „Dance Of The Clairvoyants”. W repertuarze zespołu utwór ten spokojnie można uznać za eksperyment. Na żywo robi piorunujące wrażenie potęgą brzmienia. Podobnie zresztą, jak zagrane niedługą chwilę później „Quick Escape” i, nieco bardziej swojski, „Superblood Wolfmoon”, który nabrał koncertowej mocy.

O formie zespołu, jakim jest Pearl Jam, najczęściej mówi się w kontekście wokalisty. Dzieje się to niestety ze szkodą dla pozostałych muzyków, wśród których na pierwszy plan wysuwa się Mike McCready, wycinający niesamowite gitarowe sola. Jego gra łączy w sobie w idealnych proporcjach umiejętności techniczne i rockandrollowy luz. Przyczynia się to w znacznej mierze do odświeżenia klasycznych kompozycji zespołu, takich jak „Even Flow” i „Porch”, wykonywanych na żywo niezliczoną ilość razy. Przy tym, solo gitarowe zdarza się popełnić w „Do The Evolution” także Stone’owi Gossardowi.

Repertuar koncertu nie wykraczał zasadniczo poza ramy wyznaczone debiutem i piątą płytą w dyskografii, zatytułowaną „Yield”. Jedynym wyjątkiem był „Amongst the Waves”, pochodzący z płyty „Backspacer”. Pearl Jam nie powiela każdego wieczoru tego samego zestawu utworów. Już na następnym koncercie w Zurichu powtórzyli tylko siedem z dwudziestu wykonanych kawałków. To powód, dla którego podróżują za zespołem fani, potrafiący czasem przez dwie doby koczować pod halą, by znaleźć się w pierwszym rzędzie przed sceną. Ale Pearl Jam chętnie sięga także po cudze kompozycje. W Berlinie były to „I Believe In Miracles” Ramones i „Street Fighting Man” The Rolling Stones. Pierwszy poprzedzony był krótką opowieścią Eddiego o Muzeum Ramones, będącym ulubioną miejscówką wokalisty w Berlinie. Niestety, w chwili obecnej Muzeum jest nieczynne, a powodem jest poszukiwanie nowej lokalizacji.

Eddie Vedder chętnie przemawiał do fanów, w tym, tradycyjnie, w miejscowym narzeczu. Lata mijają, ale postępów w nauce języka Goethego u wokalisty nie widać. Przygotowana wcześniej na kartce przemowa przed „Elderly Woman Behind The Counter In A Small Town” wzbudziła na widowni salwy śmiechu. Przemiły to sposób na zyskanie sympatii fanów. Zasadniczą część koncertu zakończył „Porch”, w zwartej, jeśli chodzi o długość, bliższej oryginałowi, wersji.

Na bis usłyszeliśmy trzy albo cztery, w zależności od punktu widzenia, utwory. Rozpoczęli fantastyczną wersją „Footsteps”, następnie zagrali wspomniany wyżej numer Stonesów i, gdy wydawało się, że wieczór zakończy „Yellow Ledbetter”, po niecałych dwóch minutach muzycy płynnie przeszli do „Alive”. Równe dwie godziny. Krótko, jak na Pearl Jam, można by powiedzieć, ale emocjonalnie i muzycznie, było to wydarzenie, jakich nie doświadcza się codziennie.