Deftones @ Verti Music Hall, Berlin, 27.06.2022 / Pearl Jam @ Festhalle, Frankfurt am Main, 28.06.2022

Po koncercie w Berlinie, Pearl Jam zagrali w Zürichu i na torze wyścigowym w Imoli we Włoszech, skąd ponownie mieli wrócić do Niemiec, by we wtorek zagrać we Frankfurcie nad Menem. W planach koncertowych na lato miałem także koncert Deftones w Katowicach, który miał się odbyć dzień przed krakowskim koncertem Pearl Jam. Niestety, w związku z wojną w Ukrainie i spowodowanymi tym problemami logistycznymi, Deftones odwołał imprezę w Spodku. W ostatniej chwili udało mi się kupić bilety na berliński koncert Kalifornijczyków, który zaplanowany był na poniedziałek. Idealne zgranie terminów, przecież stolica Niemiec jest po drodze do Frankfurtu. No, przynajmniej w pewnym uproszczeniu.

Chino Moreno z kolegami wystąpili w Verti Music Hall, hali oddanej do użytku w 2018 roku, skrojonej przede wszystkim pod koncerty. Obiekt mieszczący cztery i pół tysiąca widzów wypełniony był do ostatniego miejsca. Deftones teoretycznie promował wydaną w zeszłym roku płytę, zatytułowaną „Ohms”. Teoretycznie, bo w repertuarze koncertu pojawiły się tylko dwa numery pochodzące z albumu, „Genesis” i utwór tytułowy. Set ułożony był dość zaskakująco, najbardziej przebojowe kawałki, „Be Quiet and Drive (Far Away)”, „My Own Summer (Shove It)” i „Swerve City”, wybrzmiały w jego pierwszej części.

Co najważniejsze, Veriti Music Hall charakteryzuje się niesamowitą akustyką, Deftones brzmiał dynamicznie i niezwykle selektywnie. Bardzo ciekawie zestawione zostały także światła, co przydawało widowisku dodatkowej dynamiki. Niemal dwie godziny koncertu niedosyt pozostawiły wyłącznie jeśli chodzi materiał z ostatniej płyty. Szkoda, że muzycy nie zaprezentowali większej porcji nowych utworów. À propos, na trasę europejską nie przyjechał gitarzysta Stephen Carpenter. Mentalny brat Edyty Górniak postanowił zostać w Stanach, jego miejsce zajął Lance Jackman. Ciekawe, że podmianka była niezauważalna. Podobnie, jak w przypadku basisty, bo kilka tygodni temu miejsce Sergia Vegi zajął Fred Sablan. Prawda jest po prostu taka, że Deftones, to przede wszystkim Chino Moreno i berliński koncert doskonale to poświadczył. Mało kto, jak wokalista Deftones, potrafi łączyć w swym śpiewie melancholię The Cure z rockowym wrzaskiem.

Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków udałem się w kierunku Frankfurtu, z międzylądowaniem w okolicach lotniska w Lipsku. Dzięki temu udało się uniknąć porannych korków w budzącym się do życia Berlinie. Do celu przybyłem w godzinach popołudniowych. We Frankfurcie koncert odbywał się w Festhalle, arenie wybudowanej na początku ubiegłego stulecia, stąd odznaczającej się ciekawą, neobarokową, architekturą, z wznoszącą się czterdzieści metrów nad centralną częścią widowni kopułą i ciekawie zaokrąglonymi balkonami.

Pearl Jam pojawił się na scenie w okolicach 21, przy czym zaskoczył zupełnie już pierwszym utworem. Myślę, że niewielu ze zgromadzonych w sali fanów obstawiało, że będzie nim „Inside Job”. Po stosunkowo stonowanym początku otrzymaliśmy kilka silnych ciosów, w postaci „Animal”, „Last Exit”, „Why Go”, „Mind Your Manners” i „Corduroy”, tradycyjnie już poprzedzonego „Interstellar Overdrive” Pink Floyd. Absolutnym rarytasem był „Fatal”, utwór wykonany przez zespół na żywo dopiero po raz dziewiąty. Łowcy pereł z pewnością byli usatysfakcjonowani. Z wydanej w 2020 roku płyty, zatytułowanej „Gigaton”, usłyszeliśmy mieniący się wszelkimi dźwiękowymi barwami „Dance Of The Clairvoyants”, a także „Never Destination”, „Buckle Up” i „River Cross”, przed którym Eddie Vedder poświęcił chwilę prawom kobiet.

Fantastycznie, niezwykle mocno, zabrzmiał „In My Tree” z „No Code. Nie zabrakło też „Jeremy” i „Garden” z debiutu. Muzycy Pearl Jam są w znakomitej formie, o czym przekonałem się już trzeci raz podczas trwającej trasy. W trakcie wykonanego w pełnym świetle „Alive” było widać to najwyraźniej. Pearl Jam nie jest rockową skamieliną, co można by podejrzewać patrząc w metryki muzyków. To wciąż świetnie naoliwiona maszyna koncertowa, działająca na najwyższych obrotach. Tu wspomnieć muszę jeszcze, o Joshu Klinghoferze. Solo, które zagrał w „Alive”, u niejednego widza spowodowało opad szczęki.

Koncert zakończył „Indifference”, co byłoby powodem do radości, gdyby nie związek utworu z wojną w Ukrainie. Inspiracją dla zamykającej album „Vs.” kompozycji była przecież wojna w byłej Jugosławii. W trakcie koncertu ktoś z widowni rzucił na scenę ukraińską flagę, która spoczywała do końca na klawiszach Jeffa Amenta, a w innym momencie ktoś podał Eddiemu piękny słonecznik. Zaniepokojonych zatem uspokajam, w temacie politycznego zaangażowania zespołu także nic się nie zmieniło.