The Black Crowes @ Tempodrom, Berlin, 10.10.2022

The Black Crowes mieli swoje pięć minut sławy na początku lat 90. Najpierw fenomenalny debiut, genialna płyta „Southern Harmony and Musical Companion”, później intrygująca „Amorica.” i stopniowe rozpływanie się zdobytej sławy wraz traceniem impetu przez gitarową rewolucję wywołaną na północno-zachodnim krańcu Stanów Zjednoczonych, z którą, paradoksalnie, zespół nie miał nic wspólnego. Popularność Kruków w rodzinnych stronach zawsze przewyższała zainteresowanie na Starym Kontynencie, stąd i wizyty w Europie bywały niezbyt częste. The Black Crowes od początku był zespołem braci, Chrisa i Richa Robinsonów, którzy odpowiedzialni są za całość repertuaru. Braterska relacja nie sprzyjała jednak utrzymaniu ciągłości funkcjonowania. Między rodzeństwem nieustannie iskrzyło, co prowadziło do zawieszeń działalności, podejmowania działalności solowej, formowania własnych zespołów. Ostatecznie, wszystkie drogi, i tak, prowadziły do kolejnych reaktywacji.

Kiedy w listopadzie 2019 roku, w telewizyjnym programie Howarda Sterna, Robinsonowie ogłosili reaktywację oraz zapowiedzieli trasę, na której celebrować będą debiutancki album, gdzieś w środku poczułem, jak radość miesza się z obawami. Usłyszeć na żywo jedną z najważniejszych dla mnie płyt było marzeniem, na które nawet nie próbowałem wpaść. Z drugiej strony, z klasycznego, funkcjonującego do 1996 roku, składu zespołu pozostali na placu boju już tylko bracia założyciele. Życie jednak jest pełne niewiadomych, a wydarzenia dwóch poprzednich lat sprawiły, że w berlińskim Tempodromie stawiłem się bez najmniejszych oczekiwań, ciesząc się tym, że było to możliwe.

Muzycy instalowali się na scenie przy dźwiękach „Shake Your Money Maker” Elmora Jamesa. Scenografię stanowiła imitacja baru z żywym barmanem po prawej stronie i wiejska chata, na ganku której swoje miejsce znalazła wokalistka dośpiewująca chórki. Pierwszy w światłach reflektorów pojawił się Rich Robinson, rozpoczynając gitarowym riffem „Twice As Hard”. Gdy chwilę później na scenę wpadł Chris Robinson, rozprawił się z wszelkimi wątpliwościami. Zresztą, nie było na nie ani chwili. Wykonywanie na żywo całych albumów, zwłaszcza tak przebojowych, sprawia, że nie ma mowy o stopniowaniu napięcia i powolnym kroczeniu ku wyczekiwanym przez publiczność bisom. The Black Crowes odegrali numery z debiutanckiego albumu w kolejności, jaką znamy z płyty, zatem już chwilę po starcie publiczność była wysoko na orbicie. „Jealous Again”, „Sister Luck”, dynamiczny „Hard To Handle” Otisa Redinga, pełny rockowego ognia „Thick N’Thin”, a między nimi jedne z najpiękniejszych rockowych ballad wszech czasów, „Seeing Things” i ”She Talks to Angels”. Jeszcze tylko, rozpędzający się ku zwariowanej końcówce, „Struttin’ Blues”, „Stare It Cold” i danie główne publiczność miała za sobą.

O ile pierwsza część koncertu była, siłą rzeczy, pozbawiona niespodzianek, to w przygotowanych na deser utworach mogły znaleźć się kawałki z każdego okresu działalności. W Berlinie były to „Gone” i „Wiser Time” z albumu „Amorica.” oraz „Under a Mountain”. Zasadniczą część koncertu zwieńczyły „Thorn In My Pride” i, oczywiście, „Remedy”, którego brak mógłby, w najlepszym wypadku, wywołać zamieszki. Każdy, kto choć trochę zna The Black Crowes w wydaniu koncertowym wie, że zespół, w sposób typowy dla blues-rockowego grania z południa Stanów Zjednoczonych, potrafił popłynąć w długie improwizacje. Przez większość wieczoru muzycy raczej trzymali się ram wyznaczonych przez pierwowzory utworów, a wyjątkiem był właśnie „Thorn In My Pride”, w którym wydłużona środkowa część rozciągnęła utwór do ponad dziesięciu minut, a Chris Robinson uraczył słuchaczy fantastyczną partią harmonijki ustnej. Nie umniejszając wszystkim wywołującym dreszcze dźwiękom, to właśnie ballada z „Southern Harmony and Musical Companion” była najpiękniejszym momentem tamtego wieczoru.

Kilka tygodni przed rozpoczęciem objazdu Europy, The Black Crowes wydał EP-kę zatytułowaną „1972”, na którą złożyło się sześć przeróbek utworów mających swoją premierę równo pół wieku temu. Berliński koncert zamknął „Moonage Daydream” Davida Bowie’ego. Trochę szkoda, że po niemal trzydziestu latach na scenie grupa nie dotarła do Polski. Jeśli nie udało się to przy okazji świętowania jednej z najbardziej popularnych płyt, to już pewnie się nie uda nigdy.

= = = = =

Artykuł pierwotnie ukazał się w Magazynie „LIZARD”, nr 47/2022.