U2 „Songs Of Surreder”

Trzy podstawowe kwestie należy wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, ponowne nagrywanie klasycznych utworów z własnej dyskografii jest pomysłem kompletnie pozbawionym sensu. Tego rodzaju zabieg nie udał się jeszcze nikomu, zwłaszcza całej masie muzyków, którzy do pomocy zaprzęgli orkiestrę symfoniczną. Jeśli podzielasz to zdanie, daruj sobie słuchanie „Songs Of Surrender” i dalsze czytanie tego tekstu. Po drugie, skoro już powstaje takie wydawnictwo, z założenia nie jest ono skierowane do szerokiej publiczności. Zarzucanie zatem muzykom, że nie stworzyli kolejnego wiekopomnego dzieła, w przypadku U2, na miarę „The Joshua Tree” albo „Achrung Baby”, jest o tyle niezasadne, że samo oczekiwanie czegoś takiego jest idiotyczne. Jeśli zatem nie jesteś fanem U2 znającym całą dyskografię zespołu, zwyczajnie odpuść sobie słuchanie „Songs Of Surreder”. Po trzecie, w końcu, z tak obszernym wydawnictwem (czterdzieści utworów) należy zapoznawać się partiami.

Podzieliłem utwory z „Songs Of Surreder” na trzy kategorie. Do pierwszej z nich zaliczyłem te, które należy pominąć i właśnie o nich jest ten akapit.

Do drugiej kategorii wrzuciłem wykonania, które nie wnoszą może zbyt wiele do znanych wersji, ale świetnie sprawdziłyby się na żywo. W tym przypadku, załóżcie słuchawki i wyobraźcie sobie, że słyszycie tę muzykę gdzieś w środku koncertu, pośród wrzasków publiczności. Brakuje jej wyłącznie pełnej tlenu atmosfery koncertu, reszta się zgadza. Zabawy aranżacją utworów to dla U2 żadna nowość. Delikatne brzmienie fortepianu w „Where The Streets Have No Name” sprawdza się doskonale, podobnie jak w „Beautiful Day”, a oba utwory stanowiłyby dodatkowy smaczek każdego koncertu U2. Podobnie, jak „Two Hearts Beats As One” ze swoim funkowym rytmem. Sporą część utworów z nowego wydawnictwa łączy jeszcze jedno. Przez kilkadziesiąt lat trwania kariery zespołu, nie wystąpił on w serii MTV Unplugged, choć cały szereg wykonawców prezentował się w tej osobliwej odsłonie więcej, niż raz. Szkoda, bo setlista akustycznego występu Irlandczyków spokojnie mogłaby składać się z jedenastu utworów zaprezentowanych w wersjach zamieszczonych na „Songs Of Surrender” („Bad”, „Who’s Gonna Ride Your Wild Horses”, „Stuck In A Moment You Can’t Get Out Of”, „Ordinary Love”, „Sometimes You Can’t Make It On Your Own”, „All I Want Is You”, „Lights Of Home”, „Cedarwood Road”, „I Will Follow”, „Walk On (Ukraine)”, „40’’). Zarówno fani, jak i krytycy, byliby zachwyceni.

Na koniec zostawiłem to, co najlepsze, bo w trzeciej kategorii umieściłem perełki, które giną gdzieś pośród przytłaczającej masy zgromadzonego na „Songs Of Surrender” materiału.

„Stories For Boys” otwierał stronę B debiutanckiego albumu U2, zatytułowanego „Boy”. Fortepian pojawił się dopiero na kolejnej płycie. Tymczasem, na „Songs of Surrender” śpiewowi The Edge’a (sic!) towarzyszy, jako jedyny instrument. Utwór zyskał nostalgiczny charakter, a The Edge gra w lekko jazzujący sposób. „Every Breaking Wave” w podobnym wykonaniu znamy już z wersji deluxe „Songs Of Innocence”. Różnica sprowadza się do rozbudowanej, orkiestrowej, cody, której nowsze nagranie zostało pozbawione. Jeśli celem muzyków było zbliżenie „Every Breaking Wave” do ideału, to chyba mogą już zaprzestać dalszych prób. Jeśli jakiś utwór można określić wyświechtanym przymiotnikiem „przepiękny”, to jest to z pewnością właśnie ten. Wydawałoby się, że „Pride (In The Name Of Love)” utraci swój charakter, gdy zostanie pozbawiony charakterystycznej zagrywki gitarowej The Edge’a. I, w zasadzie, pierwsze półtorej minuty nowej wersji zdaje się to potwierdzać, ale później, za sprawą fortepianu, chóru i orkiestry, zaczyna magia, rodem z muzycznego Hogwartu. I to do tego stopnia, że na chwilę można zapomnieć o oryginale.

„Get Out Of Your Own Way” był wyborem Larry’ego i to od razu słychać, bo odmienny, od tego w oryginale, rytm zwraca uwagę w pierwszej kolejności. Na to, że utwór przemodelowano niewielu zwróci uwagę, bo pochodząc z ostatniej studyjnej płyty nie zdążył jeszcze trafić na półkę z zespołową klasyką. „Red Hill Mining Town” pozostał w klimacie pierwowzoru z „The Joshua Tree”, ale akustyczne gitary i saksofonowe trio robią w nim wspaniałą robotę. Sekcję zwłok własnej kompozycji słyszymy za to w „Dirty Day”. Na albumie „Zooropa” był to jeden z bardziej „normalnych” utworów, na „Songs Of Surrender” wiodącym instrumentem jest wiolonczela, a całość osadzona jest w estetyce muzyki kameralnej, z czym w sprzeczności wcale nie stoi łkająca gitara The Edge’a. O wyjątkowości niektórych utworów z „Songs Of Surrender” przesądzają często smaczki. Tak jest także w przypadku „Electrical Storm”, w którym znowu królują fortepian i akustyczne gitary. I jeszcze rozedrgany wokal Bono w refrenie. Utwór, jeśli nie lepszy od oryginału, to z całą pewnością równie intrygujący.

To co U2 zrobił z „Desire” zasługuje na najwyższe uznanie. Klaszczące dłonie wystukujące rytm, folkowe gitary i niesamowity The Edge, śpiewający cały utwór… falsetem. Niedorzecznie wygląda to jedynie na papierze. Numery w rodzaju „Until The End Of The World” często sprawiają wrażenie istniejących wyłącznie dzięki swej hałaśliwej aranżacji. Tymczasem, okazuje się, że pod jazgotem gitar mogą kryć się melodie, które wydobyć na światło dzienne potrafi inny zestaw instrumentów. Tak jest właśnie w przypadku tego fragmentu „Achtung Baby”. Celtyckie motywy gitarowe i chóralne zaśpiewy pozwalają nie tylko inaczej spojrzeć na doskonale znaną kompozycję, ale też w pełni delektować się ponownym z nią obcowaniem.

Na koniec niewielkie zachwianie kolejnością omawianych utworów, bo absolutnym zwycięzcą w kategorii „nowa interpretacja” jest „The Fly”. To szok niemal na miarę tego, jaki wywołał trzydzieści lat temu singel zapowiadający „Achtung Baby”. Płyta Adama, zatem na początku sporo uwagi przyciąga skradający się bas, ale prawdziwym blaskiem lśnią tu The Edge, zastępujący gitarowe solo oryginału grą na dulcimerze, i jazzowy, fortepianowy, mostek. A najlepsze jest to, że to nie koniec zaskoczeń, ale pozostałe niech odkryją ciekawscy.

„Songs Of Surrender” nie jest płytą dla każdego, ale nie jest także, jak chciałoby wielu przeciwników Bono, płytą bezwartościową, będącą dowodem artystycznego upadku U2. Jest wręcz odwrotnie, trzeba tylko chcieć i umieć słuchać.