Faith No More „Sol Invictus”

Z powrotami zespołów po latach bywa różnie. Najczęściej w końcu pojawia się zarzut o ponowne zejście się muzyków dla pieniędzy. Przynajmniej częściowo potwierdza się on w przypadku Faith No More. Sam zespół przyznaje, że wydłużony do 18. lat czas oczekiwania na nowe nagrania spowodowany był chęcią uwolnienia się od wiążącego go z wytwórnią kontraktu. Nowa płyta wydana została we własnej firmie i wyprodukowana przez Billa Goulda. Jedynie w miksie wspomógł grupę, niegdyś stały wspópracownik, Matt Wallace, który był producentem czterech pierwszych płyt zespołu, począwszy od „We Care a Lot”, a skończywszy na „Angel Dust”. Kontekst biznesowy nowego wydawnictwa wydaje się zatem jasny, a jak w tym wszystkim wypada muzyka?

Nowa płyta Faith No More „Sol Invictus” mogłaby zostać zrecenzowana zarówno pozytywnie, jak i negatywnie, w zależności od stopnia złośliwości recenzenta. W tym co chcę napisać bardziej zależy mi na naszkicowaniu jej obrazu w sposób pozwalający przed jej wysłuchaniem zorientować się, z czym można mieć do czynienia po powrocie do domu ze sklepu muzycznego (jeśli takie jeszcze istnieją i ktoś w ogóle jeszcze wraca z nich z płytami do domu).

Przede wszystkim uspokoję tych, którzy oczekiwali… Faith No More. Na „Sol Invictus” słychać wszystkie te elementy, które zbudowały potęgę zespołu w latach 90. Elementy, które jeszcze wiele lat później były inspiracją dla młodszych muzyków. Jest więc fortepian i spokojny śpiew w otwierającym płytę utworze tytułowym. Jest skandowanie i wrzask w „Superhero”, w którym Mike Patton, jak to on, raz szepcze, raz wydziera się niemiłosiernie.

W trzecim na płycie „Sunny Side Up” słychać echa Mr. Bungle z płyty „California”, ale już „Separation Anxiety” to typowy Faith No More. Świetne proporcje między gitarami, basem i klawiszami. I wokal, najpierw spokojny, niemal szczepczący, później w wyższych rejestrach, na koniec przechodzący we wrzask, momentami jakby przepuszczony przez megafon. Prawda, że skądś to znamy?

„Cone of Shame” to klasyczny wymiatacz z naprawdę świetnym refrenem. Jestem przekonany, że znakomicie sprawdzi się w wersji koncertowej. W spokojniejszych fragmentach „Rise of The Fall” słyszymy meksykańskie elementy, ale i tu obowiązuje ten sam schemat, raz spokojnie z wysokim śpiewem Pattona, raz wrzask połączony z ostrymi gitarami.

„Black Friday” to utwór, który równie dobrze mógłby znaleźć się na „King For a Day… Fool For a Lifetime”. Również on może stać się żelaznym punktem koncertowej setlisty. Szczytem schematyzmu i wykorzystania stosowanych od zarania patentów jest singlowy „Motherfucker”. Szczególnie jeśli chodzi o Pattona, który najpierw melorecytuje, przechodząc pod koniec w szept. W tle słychać tak charakterystyczne dla niego zawodzenie. Powtarzany miarowy rytm w końcu przerywa ostra gitara. W „Matador” słychać echa niejednego utworu z „Angel Dust”, natomiast „From The Dead”, dzięki sporej dawce akustycznych gitar, pozostawia po sobie miłe wrażenie na koniec.

Porównywanie Faith No More z innymi wykonawcami nie ma najmniejszego sensu. Zespół już dawno sam dla siebie wyznaczył standardy gatunkowe. Nowa płyta naprawdę zupełnie niczym nie zaskakuje. Jest wręcz do bólu przewidywalna. Nie ma na niej ani jednego niespodziewanego dźwięku. Przypomina mi to powrót przed kilkoma laty Soundgarden i, przed momentem, Blur. Dlatego każdy musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czego oczekuje po tej płycie. Jeśli muzycznego zapuszczania się w nowe rejony i eksploracji nieznanych wcześniej złóż, to tutaj tego nie znajdzie.

Gdyby płyta „Sol Invictus” miała wziąć udział w wyścigu o miano najlepszej płyty Faith No More, to uplasowałaby się ona zaraz za podium, bo „Angel Dust”, „King For a Day…” i „The Real Thing” mają choćby tę przewagę, że wprowadzały do muzyki rockowej nowe rozwiązania, z których garściami czerpali później inni wykonawcy. Najnowsza propozycja zespołu to znakomite przypomnienie o sobie. A być może i szansa na zapoznanie się z nową publicznością, szczególnie tą, która w chwili premiery schyłkowego „Album of The Year” dopiero przychodziła na świat.