David Gilmour „Rattle That Lock” [Columbia, 2015]
Z David’em Gilmour’em jest tak, że wszystko już zostało napisane, trudno więc dodać coś od siebie i liczyć na wywołanie zaskoczenia. Oczywiście, można poczekać na dobre recenzje nowej płyty i spróbować wywołać zamieszanie publikując skrajnie negatywną analizę, ale to raczej skazane jest na niepowodzenie, bo krytykować David’a Gilmour’a może tylko Roger Waters.
Oczekując nowej płyty nie spodziewałem się kompletnie niczego, co może oznaczać, że podświadomie byłem przekonany, że Gilmour będzie kontynuował granie, jakie znamy z ostatnich płyt Pink Floyd. Droga obrana na ostatniej solowej płycie „On An Island” jest skutkiem tego, że na styl muzyka składają się dwa zasadnicze komponenty, z których pierwszym jest od razu rozpoznawalny głos, a drugim brzmienie gitary, tak charakterystyczne, że trudno wyobrazić sobie na świecie innego gitarzystę, który sięgnąłby świadomie po ten sam efekt gitarowy. Zbyt wyrazisty własny styl, wbrew pozorom, może stać się jednak dla artysty z czasem uciążliwy, ponieważ większość fanów zaczyna zwyczajnie oczekiwać nowej porcji dania, którego smak już doskonale zna.
David Gilmour dobija już 70., co nie pozostaje bez wpływu na jego twórczość. Wyczekiwanie muzycznej rewolucji u artysty w tym wieku niewątpliwie spowodowałoby wyłącznie rozczarowanie. Tym bardziej zaskoczył mnie pierwszy singel promujący album, bo tytułowy „Rattle That Lock” brzmi, jakby wyszedł spod palców Erica Claptona. Muzyka do tego stopnia różni się od tej znanej z wcześniejszych dokonań, że w pierwszej chwili nawet głos z trudem przyporządkowałem do właściciela. Poczułem ekscytację zastanawiając się, czy przypadkiem artysta nie postanowił zboczyć z, całymi latami wydeptywanej, ścieżki, ale gorączka ustąpiła już po wysłuchaniu pierwszego na płycie „5 A.M.”. Dobrze znane dźwięki gitary na tle orkiestry nie pozostawiły wątpliwości co do tego, po czyje nagrania sięgnąłem.
„Rattle That Lock” to David Gilmour dokładnie taki, jakiego mogli wszyscy oczekiwać. Wskazywać na to mogła już lista współpracowników, którzy brali udział w nagraniu albumu. Zarówno Phil Manzanera w roli współproducenta, Zbigniew Preisner odpowiedzialny za orkiestracje, jak i pozostali muzycy, to w większości ta sama ekipa, która pracowała w studiu nad rejestracją „On An Island”. Ale mimo to, że również za napisanie tekstów ponownie zabrała się żona muzyka, Polly Samson, na nowej płycie Gilmour nie nudzi powielaniem znanych od dawna patentów. Nie eksperymentuje, ale urozmaica tworzoną przez siebie muzykę, jak choćby w „Faces of Stone”, w którym waltornia przywołuje echa muzyki dawnej. Jazzowo robi się w środkowej części „Dancing Right In Front of Me”, za to „The Girl In The Yellow Dress” już w całości utrzymany jest w stylistyce swingująco-jazzowej, przenosząc słuchacza na parę minut kilkadziesiąt lat wstecz, do zadymionego baru gdzieś w Ameryce.
Wszystkie te ciekawostki są elementami krajobrazu doskonale znanego przynajmniej od czasów „The Division Bell”, bo wielogłosy w „A Boat Lies Waiting”, instrumentalne „In Any Tongue”, „5 A.M.” i kończące album „And Then…”, to nic innego, jak czysty Pink Floyd. Choć, w zasadzie, każdy utwór po nieznacznych korektach, jeśli już koniecznie by ich wymagał, mógłby znaleźć się na płycie zespołu grającego wcześniej pod wodzą Gilmoura. Tym bardziej należy się muzykowi szacunek za to, że, być może nie mając ku temu przeciwwskazań natury prawnej, nie sięgnął po logo zespołu. „Rattle That Lock” to znakomita płyta na rozpoczęcie dnia at 5 A.M., momentami zaskakująca, ale nie wywołująca szoku.
Na winylu wydana została w rozkładanej okładce zawierającej książkę z tekstami utworów oraz zdjęciami ze studia nagraniowego. Dodany został również kod do ściągnięcia płyty w wersji cyfrowej dobrej jakości.