Placebo „MTV Unplugged”

Nie wiedziałem, że coś takiego jak MTV jeszcze istnieje. Kiedy ostatnim razem pilot zaprowadził mnie na kanał telewizji, oglądałem półnagich idiotów wypowiadających kwestie, które, z uwagi na wysoki stopień kretynizmu, z pewnością nie wyszły spod pióra najgorszego nawet scenarzysty. Tymczasem kilka dni temu premierę miała kolejna płyta z cyklu MTV Unplugged. Do udziału w programie zaproszono Placebo, zespół, który za rok będzie obchodził dwudziestolecie wydania debiutanckiej płyty. Moja przygoda z Placebo zakończyła się wraz z singlem „Ashtray Heart”, promującym album „Battle For The Sun”. Śpiewanie po hiszpańsku uznałem za żenadę i tanie schlebianie latynoskiej publiczności, a ostateczne załamanie zainteresowania zespołem przyniósł utwór „Too Many Friends” z kolejnej płyty, w którym Molko śpiewa „My computer thinks I’m gay”, co rozśmiesza mnie do tego stopnia, że nie potrafię się skupić. Pomijając te przejawy muzycznej nerwicy natręctw, Placebo, mniej więcej od „Meds”, nie mieli już zbyt wiele do powiedzenia w warstwie muzycznej. Muzyka przestała być narkotyczna, przytłaczająca i klimatyczna, a momentami można by ją określić, w porównaniu z wcześniejszą, mianem radosnej twórczości.

Postanowiłem posłuchać akustycznego koncertu licząc na to, że zespół sięgnie po najbardziej znany repertuar z pierwszych płyt i, być może, poruszy mnie nowym spojrzeniem na dawną twórczość. Wybór utworów zaskoczył mnie, bo pierwsze cztery albumy reprezentuje jedynie sześć utworów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że Placebo wykonało utwory oczywiste, a, ściślej rzecz ujmując, te, które łatwo było zagrać „bez prądu”. „Without You I’m Nothing”, „The Bitter End”, „Every You Every Me”, czy „36 Degrees”, nie zaskakują w warstwie muzycznej niczym ciekawym. Smyczki w „Song To Say Goodbye” znaliśmy także z płyt studyjnych i normalnych wykonań koncertowych.

Placebo w odsłonie akustycznej zwyczajnie brakuje dynamiki. Zespół gra poprawnie, Molko jest w znakomitej formie, ale dlaczego z szybkiego „Meds”, wykonanego przez wokalistę wyłącznie z towarzyszeniem fortepianu i smyczków, zespół zrobił utwór mogący stanowić tło pogrzebu? Nie twierdzę, że ta wersja Placebo jest słaba, tylko że w większej dawce płyta po prostu nuży swym brakiem różnorodności. Zmiany w aranżacjach, czy w ogóle w podejściu do kompozycji, ograniczają się do uspokojenia wykonania. W ten sposób pozbawiono życia „Loud Like Love” i „Slave To The Wage”. Jeżeli jedynym, co do zaprezentowania ma zespół z takim stażem, jest pozostawienie spokojnych kompozycji niemal w wersji oryginalnej („Too Many Friends”, czy „Without You I’m Nothing”) i spowolnienie do granic możliwości szybkich kawałków, to jestem rozczarowany. Można było podejść do tematu bardziej kreatywnie.

Nie dziwi obecność na płycie cudzych kompozycji. Na powitanie grają „Jackie” Sinead O’Connor, a pod koniec ograny wielokrotnie przez różnych wykonawców „Where Is My Mind?” Pixies. Niespodzianki zatem nie ma, bo te utwory znalazły się wiele lat temu na dodanej do „Sleeping With Ghost” bonusowej płycie z coverami. Na „MTV Unplugged” lepiej wypada drugi z nich, a zauważalny jest przede wszystkim dlatego, że w końcu, podobnie jak w zamykającym występ „The Bitter End”, jest szybszy i mocniejszy.

Z przedstawionego wyżej obrazu wydaje się wynikać, że akustyczna odsłona Placebo nie jest godna uwagi. Tak nie jest, bo zwolennicy zespołu będą z pewnością usatysfakcjonowani. Mam po prostu wrażenie, że właśnie o to chodziło. Placebo w wersji akustycznej nie chciało niczym zaskoczyć, a jedynie zaprezentować piękne, nastrojowe wykonania swych utworów, znakomicie nadające się na ścieżkę dźwiękową jesienno-zimowych wieczorów, z tym zastrzeżeniem, że osoby z naturalną skłonnością do jesiennej depresji powinny słuchanie płyty odłożyć na lato.