Chris Taylor „Gwiezdne wojny”

Książka Chrisa Taylora ukazała się niedługo przed świętami, w trakcie których premierę miała VII część sagi Star Wars „Przebudzenie mocy”. Sięgnąłem po nią powodowany chęcią poznania fenomenu kulturowego, jakim bez wątpienia są Gwiezdne Wojny. Aby rzucić światło na moje podejście do filmów Lucasa wyjaśniam, że bardzo lubię pierwsze trzy filmy, czyli części IV – VI. W dzieciństwie widziałem je w kinie, każdą wielokrotnie. Nakręcone lata później części I – III nie zrobiły na mnie w zasadzie żadnego wrażenia, może poza efektami specjalnymi, w której to dziedzinie otwierały one nowy rozdział.

Opasły tom prezentuje całościowe spojrzenie na dzieło Georga Lucasa, stanowi swego rodzaju przewodnik po uniwersum Gwiezdnych Wojen, omawiając nie tylko podstawowe produkcje filmowe, ale również komiksowe, książkowe i serialowe przygody niezliczonej ilości bohaterów kosmicznej sagi. Taylor równie dużo miejsca, co procesowi twórczemu, poświęca fanom gwiezdnych przygód. I to jest właśnie fanomen (sic!) Star Wars. Książka stanowi studium fanatyzmu, kiełkującego w dzieciństwie i ciągnącego się u niektórych przez całe dorosłe życie. Dzięki autorowi łatwiej jest zrozumieć mechanizm popadania ludzi w obłęd, bez względu na to, jaką przybiera formę i co jest jego podłożem. Bo czym różni się fundamentalista religijny od człowieka budującego latami w garażu droida albo przygotowującego kostium szturmowca członka Legionu 501, międzynarodowej grupy zrzeszającej miłośników Gwiezdnych Wojen? Czy normalne jest koczowanie przez 30 dni pod kinem w oczekiwaniu na premierę kolejnej części filmu w wieku dalekim od nastoletniego? Ostateczny osąd zjawiska przez psychiatrów zależeć będzie od norm zastosowanych przy ocenie materiału, natomiast „Gwiezdne Wojny” Chrisa Taylora pozwolą czytelnikowi na samodzielną diagnozę. Po przeczytaniu książki każdy odpowie sobie na pytanie, czy jest fanatykiem Star Wars, czy zaledwie fanem.

George Lucas dość szybko stracił panowanie nad Star Wars, przy czym efekt finansowy tej utraty kontroli przeszedł najśmielsze oczekiwania. Dziś już trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to filmy napędziły produkcję i sprzedaż wszelkiego rodzaju gadżetów i materiałów z nimi związanych, czy też ich popularność wpływała na zainteresowanie kolejnymi odsłonami kosmicznej sagi. Każdy, kto lubi Gwiezdne Wojny spogląda na nie inaczej. Po przeczytaniu książki Taylora utwierdziłem się w przekonaniu, że jest to idealny przykład twórczości, która musi trafić na swój czas w rozwoju człowieka, w tym wypadku wiek między 10. a 15. rokiem życia. Myślę, że mało kto widząc film po raz pierwszy w późniejszym wieku wciągnie się naprawdę w tę opowieść. Siła Star Wars tkwi w zainteresowaniu nią przynajmniej trzech kolejnych pokoleń dzieciaków. Osobnik z gatunku homo sapiens przeciągnięty w dzieciństwie na którąkolwiek stronę mocy już zawsze będzie oglądał Gwiezdne Wojny z sentymentem, zarażając tą nieuleczalną chorobą własne dzieci, bez względu na jakość kontynuacji. Popkulturowe oddziaływanie Gwiezdnych Wojen jest tak duże, że dzieci w wieku przedszkolnym, dla których jest zdecydowanie za wcześnie na obejrzenie filmu, już dziś mówią o tym, jak bardzo chcą go zobaczyć. Po przeczytaniu „Gwiezdnych wojen” zrozumiecie, dlaczego jest to nieuniknione.

Może niektórych zaskoczę jeśli stwierdzę, że, moim zdaniem, po książkę Taylora nie powinni sięgać bezkrytyczni fani Gwiezdnych Wojen. Jej przeczytanie porównać bowiem można do odkrycia w wieku 50. lat, że nieżyjący już ojciec zdradzał i bił matkę. Prawda, że wiedza tego rodzaju do niczego się nie przyda? Tak samo będzie, jeśli dzieło Lucasa wydaje wam się idealne, bo poznanie wielu faktów przytoczonych przez autora obedrze sagę z aury niesamowitości i tajemnicy. Jeśli wcześniej nie zwracaliście uwagi na pewne niedociągnięcia, to zastanówcie się, czy naprawdę chcecie się dowiedzieć, jak wiele jest ich w waszych ulubionych filmach, bo odwrotu już nie będzie. Książka przepełniona jest detalami, których za nic w świecie nie chcielibyście dopuścić do podświadomości.

Powiem szczerze, że sekcja zwłok przeprowadzona przez Taylora na ciele Star Wars spowodowała, że straciłem całkowicie zainteresowanie tematem, bynajmniej nie dlatego, że pozycja ta jest słaba. Książka znakomicie przedstawia istnienie histerii, czy wręcz zbiorowej halucynacji. Bo w rzeczywistości, odzierając je z całej popkulturowej otoczki, Gwiezdne Wojny okazują się zupełnie przeciętnym, jeśli momentami nie zupełnie słabym, filmem. Otworzył wam się nóż w kieszeni? Posłuchajcie dialogów z „Mrocznego widma”, choćby tych z początku filmu, nie skupiając się na efektownym tle przyciągającym wzrok. Jeśli spojrzycie na nie obiektywnie, dojdziecie do wniosku, że są one na poziomie brazylijskiej mydlanej opery, dużo niżej, niż wysmakowane kwestie wypowiadane przez aktorów rodzimego „Klanu”. Żeby było śmieszniej, z książki Taylor’a wynika, że Lucas wcale nie podchodził do tematu zbyt ambitnie. Stworzył jednak potwora, którego moc przejawia się w warstwie wizualnej i muzycznej, bo znaczenie ścieżki dźwiękowej John’a Williams’a jest nie do przecenienia.

Star Wars – samodzielnie funkcjonująca maszyna do zarabiania pieniędzy, została przez George’a Lucasa sprzedana Disney’owi za 4 miliardy (!!!) dolarów. Możemy więc mieć pewność, że szefowie Myszki Miki już nigdy nie dadzą nam o Gwiezdnych Wojnach zapomnieć. Jeśli zatem dobrze bawicie się oglądając po raz kolejny którąkolwiek część filmu, odpuście sobie czytanie jego biografii i bawcie się dobrze, jak ja kiedyś.

P.s. W książce mnóstwo jest błędów stylistycznych. Momentami zastanawiałem się, czy nie jest to zabieg celowy, a autor, ewentualnie tłumacz, nie korzystał z podręcznika gramatyki przygotowanego pod redakcją prof. Yody.