Andrzej Mogielnicki „Kryzysowa narzeczona”
O Andrzeju Mogielnickim można by napisać, że jest to postać doskonale znana większości Polaków, a już z pewnością całemu pokoleniu mającemu dziś ponad 40 lat, nie łapiącemu się jeszcze na określenie 60plus. Bo nawet jeśli jego przedstawiciele na brzmienie nazwiska autora zareagują zdziwieniem, to z pewnością uśmiech na ich twarzach zagości na dźwięk tytułów utworów, do których napisał teksty. „Co się stało z Magdą K.” Hołdysa, „Takie tango” Budki Suflera, „Kryzysowa narzeczona” Lady Pank, „Nic nie może wiecznie trwać” Anny Jantar, czy „Twoja Lorelei” Kapitana Nemo, to tylko niektóre z nich. Tym razem Andrzej Mogielnicki napisał książkę. Choć może książka to zbyt mocne określenie. Niewielki format i zaledwie 125 stron bardziej uczciwie będzie nazwać obszernym opowiadaniem.
Andrzej Mogielnicki, podobnie jak w swoich tekstach tworzonych do muzyki, pisze bardzo barwnie i z humorem, czyniąc to z pozycji niezwykle spostrzegawczego obserwatora życia. Z jednej strony książka wydaje się być autobiograficzna, jednak nie do końca można nadać jej ten przymiot, ponieważ forma w jakiej autor przemierza kolejne lata życia jest tak luźna i niezobowiązująca, że momentami można mieć poważne wątpliwości, czy fakty w niej opisywane w rzeczywistości miały miejsce. W żadnym miejscu książki nie padają nazwiska przyjaciół i znajomych głównego bohatera opowieści. Pojawiają się pseudonimy, ale jeśli są to postaci mające swoje odpowiedniki w rzeczywistości, to wątpię by były prawdziwe, a jeśli nawet, to rozszyfrowanie zakodowanych w nich osób dane będzie chyba niewielkiej ilości czytelników.
Prawdziwość bohaterów i postaci nie ma jednak w opowieści Andrzeja Mogielnickiego większego znaczenia, ponieważ zasługuje ona na uwagę z zupełnie innego powodu. Wszyscy maniacy muzyki, zwłaszcza z romantycznego pokolenia, o którym wspomniałem powyżej, po jej przeczytaniu będą mieli wrażenie, jakby ktoś stał za lustrem, w którym każdego ranka odbija się ich oblicze. Zbieraliście winyle, kasety, polowaliście na nowe albumy, nagrywaliście płyty z radia na magnetofonie szpulowym? To książka dla was. Wiem, że do sięgnięcia po nią zachęci was jeden cytat. „Paznokciem przecinamy celofan, obowiązkowo wtykamy nos do środka, wciągamy kreskę zapachu, jakiego dostarcza każda nowa płyta. Wyjmujemy krążek w koszulce, pozwalamy, by wyślizgnął się i oparł kantem o naszą dłoń. Najdłuższe środkowe palce rozczapierzamy tak, aby opuszki dotykały wyłącznie papierowej etykiety. Dalej jest już prosto, wyjmujemy płytę z koszulki i hop!, trzymamy ją w obu dłoniach jak w imadle, gotową do nałożenia na talerz. Ale zanim to zrobimy, patrzymy na błyszczące ścieżki, wyżłobione rowki, które wyglądają pewnie jak aktualna mapa naszego mózgu, obracamy kilka razy w rękach jak przypalony naleśnik, oblizując się przy tym lubieżnie, winylowi fetyszyści.”. Miałem rację?
„Kryzysowa narzeczona” to biografia osoby uzależnionej od muzyki i płyt, ale, o dziwo, autor w żadnym momencie nie wspomina w niej o artystach, dla których pisał. Mało tego, nie poświęca w zasadzie najmniejszej części książki na wspomnienie genezy, czy też procesu twórczego, któregokolwiek napisanego przez siebie tekstu. Dowiedzieć się możemy jedynie o tytułowej „Kryzysowej narzeczonej”, ale jeśli aż tak was to interesuje, to przeczytajcie w księgarni pierwsze dwie strony.
W książce Andrzeja Mogielnickiego pojawia się również polityka, zarówno ta z czasów walki z komuną, jak i po okresie transformacji. Ktoś opętany muzyką rockową nie mógłby być jednocześnie politykiem. Tu, jak raz, przypadnie wam do gustu inny cytat. „Nie interesowała nas polityka, ale to nie znaczyło wcale, że polityka nie interesowała się nami. Ta kurwa zawsze znajdzie powód, żeby się do ciebie przyczepić, i nie odpuści, dopóki nie złapiesz od niej jakiejś francy. Kuracja bywa potem długa, kosztowna i na ogół nie przynosi rezultatów”. Jakże celne, nadające się na każde czasy, spostrzeżenie.
Jedyną wadą książki Andrzeja Mogielnickiego jest jej objętość. Odnoszę wrażenie, że gdyby w tej formie napisał o w wszystkim z czym zetknął się w swoim życiu, dostalibyśmy fascynującą opowieść, z której dowiedzielibyśmy się wielu ciekawych rzeczy, także o nas samych.
A ja myślałam, że to jest opasłe tomisko, co najmniej jak wywiad-rzeka z Markiem Piekarczykiem… Szkoda, że tak mało napisał…