Short cut: Big Cyc „Czarne Słońce Narodu” / Richard Ashcroft „These People” / Ray Wilson „Song For a Friend” / Garbage „Strange Little Birds”
Big Cyc „Czarne Słońce Narodu”
Big Cyc jest rockowym kabaretem, a kabarety są nudne w czasach, gdy w koło wszystko jest w miarę dobrze. Nowa płyta zespołu jest świadectwem tego, że w kraju dobrze chyba już było, bo 10 utworów, organicznie rockowych, odnosi się w tekstach do bieżącej sytuacji politycznej w Polsce i nie są to hymny pochwalne. Big Cyc musi mieć z kim walczyć, dlatego nagrał fajną rockową płytę. Niestety, bo lepiej byłoby, gdyby Dżej Dżej i Skiba nie mieli o czym śpiewać. Muzycznie to prosta rockowa jazda bez udziwnień, taki „Prymityw” w dyskografii Big Cyca, krótko i na temat, ale jednocześnie z polotem. Osobnego wspomnienia wymaga okładka. Gdyby jej autora aresztowano, proponuję tłumaczyć się, że to profil Janusza Kłosińskiego, aktora wcielającego się w „Czterech pancernych i psie” w rolę Czernousowa, może przejdzie.
Richard Ashcroft „These People”
Nowa propozycja Richarda Ashcrofta jest płytą, którą najlepiej zrecenzować można dwoma słowami. Przykro to pisać, ale te słowa to „kompletna porażka”. Problemem Ashcrofta nie jest już wyłącznie to, że wszystko co nagra porównywane jest z genialnym albumem „Urban Hymns”. Od czasu, gdy The Verve rozpadli się po jego nagraniu, wokaliście nie wychodzi nic, ani solowe albumy, ani reaktywacja zespołu. Na nowej płycie brak melodii, a aranżacje zbliżają się niebezpiecznie do miałkiego popu, gdzie rządzi dziś niepodzielnie Coldplay w towarzystwie różnych wokalistek. Przynajmniej do czasu nagrania kolejnej płyty Richard Ashcroft wciąż pozostaje spisany na straty, ale nadzieja umiera ostatnia.
Ray Wilson „Song For a Friend”
Nowy album Ray’a Wilson’a oficjalną premierę miał na początku czerwca, ale płytę można było nabyć już wcześniej na koncertach wokalisty. „Song For a Friend” dedykowana jest zmarłemu przyjacielowi artysty, co sprawia, że muzyka utrzymana jest w bardzo spokojnym tonie. Początkowo nie robi większego wrażenia, ale stopniowo, powoli, wciąga i z czasem nie pozwala się od siebie uwolnić. Świetny album, ale zdecydowanie do kontemplowania wieczorową porą, niż do słuchania w czasie jazdy samochodem.
Garbage „Strange Little Birds”
Kto nie zna Garbage, oglądając zdjęcia promujące najnowsze dzieło zespołu mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z debiutantami. Muzycy słabo widoczni stoją w tle, a Shirley Manson wygląda nienaturalnie młodo jak na pięćdziesięciolatkę. Wprawdzie kobietom wieku się nie wypomina, ale w zeszłym roku minęło dwadzieścia lat od ukazania się debiutanckiej płyty Garbage, a to właśnie jej poziom zespół wciąż usiłuje osiągnąć. Tak było na poprzednich płytach, tak jest również na „Strange Little Birds”. I na usiłowaniu ponownie się kończy. Najnowsza płyta brzmieniowo chyba najbardziej przypomina debiut, ale, poza kilkoma drobnymi wyjątkami, generalnie stanowi przerost formy (produkcji) nad treścią (piosenkami). Płycie zwyczajnie brakuje tego czegoś. Nieźle wypadają jedynie „Empty” i „So We Can Stay Alive”, jeśli oczywiście odstawimy zarzut o kopiowanie własnych dokonań sprzed lat. „Strange Little Birds” przypomina wyparzoną dawno torebkę herbaty. Nie ten smak, nie ten aromat, ale, jeśli nie ma nic do picia, można od biedy zaparzyć jeszcze raz.