Ray Wilson @ Centrum Kultury Muza, Lubin, 5 lutego 2017 r.
Ray Wilson nagrał w zeszłym roku dwie płyty z premierowym materiałem, akustyczną „Song for a Friend” i elektryczną „Makes Me Think of Home”. Obiecałem sobie, że zrobię podsumowanie 2016 roku najpóźniej ze złożeniem rocznego zeznania podatkowego, więc jeszcze mam czas, ale przeglądając Top 20 z poszczególnych miesięcy na pierwszy rzut oka widzę, że „Makes Me Think of Home” znajdzie się w ścisłej czołówce.
Poprzedni koncert wokalisty widziałem tuż przed premierą „Song for a Friend”, na dziedzińcu legnickiej Akademii Rycerskiej. Zaczynał się wcześnie, było jeszcze całkiem jasno, a publiczność była dość przypadkowa. W takich warunkach trudno zbudować odpowiedni klimat i chociaż Ray’owi Wilson’owi sztuka ta się udała, tym razem postanowiłem zmierzyć się z wykonawcą w warunkach klubowych. Ostatecznie okazało się, że na miejsce występu wybrano salę kinową, ale to i tak lepsze niż koncert pod gołym niebem.
Już plakat wskazywał na to, czego należało się spodziewać, jeśli chodzi o repertuar koncertu. W zdecydowanej większości wypełniły go utwory Genesis i związanych z zespołem muzyków. Nie zabrakło oczywiście „Congo”, jednego z największych rockowych przebojów wszech czasów. I to zrozumiałe, bo przecież nie kto inny, jak Ray Wilson śpiewał w nim na płycie Genesis. Były też, między innymi, „Mama”, „Not About Us”, „Land of Confusion”, „Home By The Sea”. „Solsbury Hill” i fenomenalnie wręcz zaśpiewany „Biko”, chyba najbardziej znane utwory Petera Gabriela, ostatecznie uświadomiły mi jak trafnym posunięciem było zwerbowanie Ray’a Wilson’a przez Tony’ego Banks’a i Mike’a Rutherford’a. Wokalista bez próby naśladownictwa idealnie odnalazł się na miejscu wcześniej zajmowanym przez Gabriel’a i Collins’a, a jego głos był jednym z najistotniejszych elementów „Calling All Stations”.
Dlaczego zatem granie takiej ilości coverów uważam za największy mankament lubińskiego koncertu? Dlatego, że Ray Wilson ma już tak bogaty własny dorobek, obejmujący nie tylko płyty solowe, ale również nagrane z zespołami Stiltskin i Cut_, że mógłby oprzeć cały set wyłącznie na nim. Ray Wilson na koncertach niebezpiecznie balansuje pomiędzy byciem sobą a dowodzeniem coverbandem Genesis. Niestety, proporcja cudzych utworów i własnych dokonań na dzień dzisiejszy przechyla wahadło w tę druga stronę, a to robi się naprawdę niebezpieczne, gdy Ray sięga po utwory, które wyraźnie mu nie leżą. Jako przykłady niech posłużą „Another Cup of Coffee” Mike + The Mechanics i „Knockin’ on Heaven’s Door” Boba Dylana, które wypadły w Lubinie zupełnie beznamiętnie. Zastanawiam się, czy taka sytuacja bierze się z zapotrzebowania rynku, czy z tego, że Ray Wilson do dziś nie uporał się ze sposobem w jaki Tony Banks i Mike Rutherford zakończyli jego przygodę z Genesis.
Nie chciałbym być źle rozumiany. Koncert był znakomity, uważam Ray’a Wilson’a za niesamowitego wokalistę, ale chwile, na które najbardziej czekałem to te, w których wykonał „Makes Me Think of Home”, „Calvin and Hobbes” i „Song for a Friend”. Bo więcej utworów z zeszłorocznych płyt nie zagrał. I nie w tym rzecz, że nie podobały mi się kawałki Genesis. Przecież każdy lubi słuchać tego, co już dobrze zna, jak choćby „Inside” Stiltskin, które wybrzmiało pod koniec koncertu. Chodzi o to, że Ray Wilson jest świetnym wokalistą nie dlatego, że grał w Genesis. Informacja o jego współpracy z zespołem powinna być podawana na marginesie, a nie wysuwać się na pierwszy plan i dominować każdy przekaz. Ray Wilson powinien zacząć grać także koncerty nastawione wyłącznie na promocję własnej twórczości. Bo jeśli w ciągu jednego roku nagrywa dwie płyty zawierające łącznie dziewiętnaście nowych utworów, to trzeba do słuchaczy z nimi dotrzeć. Na radio i telewizję bym nie liczył, bo te bardziej zainteresowane są tym, że muzyk zakochał się w Polce i mieszka w Poznaniu.
Na koniec jeszcze tylko jedna dygresja, bo zaobserwowałem ciekawe zjawisko. Jak już wspominałem, koncert odbywał się w sali kinowej, zatem bilety były sprzedawane na miejsca numerowane. Siedzenie w fotelu nie jest naturalną pozycją na koncercie rockowym, ale przecież wyboru nie było. Gdy kupowałem bilety, cała sala była już wyprzedana, z wyjątkiem… pierwszego rzędu, który był wolny w całości. Oczywiście wybrałem miejsce na samym środku, co sprawiło, że Ray Wilson tego wieczoru grał tylko dla mnie. No może jeszcze dla kilku osób siedzących po bokach. Pamiętając o tym wszedłem dziś na stronę internetową z biletami na koncert artysty w zielonogórskiej Filharmonii, który ma się odbyć w maju. I co? Cała sala wyprzedana, ostatnie wolne miejsca siedzące w pierwszym rzędzie. Tu musi działać ten sam mechanizm, który w pierwszym dniu szkoły podpowiada uczniowi, by nie siadał w pierwszej ławce. W przypadku szkoły instynkt samozachowawczy działa znakomicie, ale na koncercie naprawdę nie ma się czego bać.