Muzyczny bilans 2016 roku – PŁYTOWE ROZCZAROWANIE ROKU
Gorąco polecam przesłuchanie płyt, które w zeszłym roku najbardziej mnie rozczarowały. Może przecież się okazać, że czegoś nie dosłyszałem. W poniższym zestawieniu zrezygnowałem z kolejności alfabetycznej, bowiem od góry umieszczałem kolejno płyty, na które najbardziej czekałem. A jeśli oczekiwanie było spore, to i rozczarowanie większe.
Iggy Pop „Post Pop Depression”
Iggy Pop to artysta, którego nie wypada krytykować, ale Iggy Pop w towarzystwie Josha Homme’a, Dana Fertity (obaj Queens of The Stone Age) i Matta Heldersa (Arctic Monkeys) stał się nietykalny. „Post Pop Depression” powszechnie został okrzyknięty znakomitym albumem. Dawałem mu szansę wielokrotnie, ale wciąż uważam, że jest to zbiór słabszych pomysłów Homme’a, niewykorzystanych na ostatnim studyjnym albumie QOTSA „…Like Clockwork”. Przynajmniej tak to brzmi.
Czekałem na tę płytę. Bardzo. Niepotrzebnie. Album bez wyrazu, polotu i emocji. Nudny. Teraz czekam na koncert.
Długo Sting się zbierał do nagrania płyty z repertuarem bliższym rocka. Zbierał się i w końcu nagrał, ale efekt w postaci „57th & 9th” jest słaby. Wszystko jest na swoim miejscu, tyle że zabrakło dobrych kompozycji.
Jeśli Kings of Leon chcieli dzięki „Walls” zostać królami popu, to im się nie udało. Jeszcze jedna taka płyta, a staną się drugim Coldplay. Wizja kusząca, bo przecież U2 kiedyś przejdą na emeryturę i ktoś będzie musiał zapełniać stadiony. Charakter płyty świetnie oddaje okładka, ciepłe mleko z mącznymi kluchami.
Konwencja grindejowego punk rocka się wyczerpała, bo ileż można? Zanim nagrali „American Idiot” było podobnie. Albo zdefiniują się na nowo, albo skończy się na odcinaniu kuponów, choć festiwale klasy B, jak w przypadku Offspring, im raczej nie grożą.
Garbage „Strange Little Birds”
Garbage wciąż nie mogą stworzyć czegoś, co przebiłoby muzykę z ich debiutanckiej płyty. Na „Version 2.0” próbowali pójść w nieco innym kierunku, później już tylko chcieli nagrać godnego następcę pierwszego albumu. Tak samo jest na „Strange Little Birds”. Wciąż próbują i wciąż im nie wychodzi. Kilka fajnych momentów, jak „Empty” i „So We Can Stay Alive”, to za mało.
Red Hot Chili Peppers „The Gateway”
Na tę płytę nie czekałem, bo ostatni raz Red Hot Chili Peppers podobali mi się na „Californication”. Później zdarzały im się przebłyski dawnej świetności, ale wizerunek grupy zdominowały kawałki pokroju „Zephir”, czy „Snow (Hey Oh)”. Szansa na zaskoczenie była więc spora. Red Hot Chili Peppers jej nie wykorzystali, bo „The Gateway” to flaki z olejem. Szkoda czasu.