The Cranberries @ Festiwal „3-majówka”, Pergola, Wrocław, 1.05.2017
Wrocław nie należy do najbardziej atrakcyjnych miejsc w Polsce pod względem koncertów, jakie się w nim odbywają. Największe zagraniczne gwiazdy omijają miasto, prawdopodobnie z uwagi na stosunkowo niewielki dystans dzielący stolicę Dolnego Śląska od Berlina i Pragi. Dlatego we Wrocławiu najczęściej pojawiają się zespoły, które, przynajmniej biorąc pod uwagę popularność, nie są zaliczane do muzycznej ekstraklasy. Nie zaskoczył mnie zatem line-up festiwalu zorganizowanego pod nazwą 3-majówka. Wprawdzie mocną reprezentację miał polski rock, ale z zagranicznych wykonawców zapowiedzieli się Enter Shikari, The Cranberries, Lacuna Coil, Dog Eat Dog i Toy Dolls. Można więc powiedzieć, szału nie ma.
Dysponowałem karnetem trzydniowym, ale ostatecznie na terenie imprezy pojawiłem się tylko pierwszego dnia, w dodatku wieczorem. Lacuna Coil grali właśnie w Hali Stulecia więc postanowiłem zajrzeć do środka. Do dłuższego pobytu zniechęciła mnie skutecznie jakość dźwięku. Wytrzymałem fragment „World in My Eyes” Depeche Mode i wyszedłem, ale ta krótka chwila wystarczyła, by utwierdzić mnie w przekonaniu, że rock gotycki to, delikatnie rzecz ujmując, nie moje muzyczne klimaty. Nie widzę sensu by wyżywać się na wykonawcy, który w ogóle mnie nie interesuje, ale też nie będę silił się na fałszywe stwierdzenia, że zespół miał coś ciekawego do zaoferowania, gdy dla mnie ciekawy nie był w najmniejszym stopniu. Faktem jednak jest, że zaskoczyła mnie spora frekwencja, choć, gdybym chciał być złośliwy (nie chcę, więc proszę to traktować jako żart), napisałbym, że na zewnątrz było tak zimno, że nie było w tym nic dziwnego. Chcąc, nie chcąc, końcówkę koncertu Lacuna Coil obejrzałem na telebimie ustawionym z boku sceny na Pergoli, gdzie o godzinie 21 pojawić się miała największa gwiazda festiwalu, pochodzący z Irlandii zespół The Cranberries.
Lata świetności The Cranberries mają już dawno za sobą, ale to świetny wykonawca na niskobudżetowy festiwal, bo na tego rodzaju imprezach publiczność zawsze w sporej części jest dość przypadkowa. W repertuarze zespołu jest mnóstwo utworów, które od lat są grane w radiu, a to zawsze jest gwarantem dobrej zabawy na widowni. Nie mając na półce ani jednej regularnej płyty The Cranberries, nie miałem problemów z rozpoznaniem któregokolwiek utworu. W zasadzie setlista w sporej mierze pokrywała się z zestawem zawartym na przekrojowej płycie zatytułowanej „Stars: The Best of 1992-2002”. Zagrali oczywiście „Linger”, „Just My Imagination”, „Zombie”, „Promises”, „Dreams” i ponad dziesięć innych przebojów.
Muzycznie nie było się do czego przyczepić. Zespół, którego koncertowy skład poszerzono o trzech dodatkowych muzyków, zabrzmiał bez zarzutu. Zastanawiało mnie jedynie zachowanie sceniczne Dolores O’Riordan, bo graniczyło ono wręcz z lekceważeniem publiczności. Wokalistka przechadzała się niespiesznym krokiem wzdłuż krawędzi sceny, jakby rozmawiała z kimś przez telefon. Nie sprawiała wrażenia osoby zadowolonej z tego, że zgromadzona publiczność stawiła się na koncercie głównie dla niej. Było to uderzające do tego stopnia, że po powrocie z koncertu próbowałem znaleźć jakąkolwiek informację dotyczącą ewentualnej choroby wokalistki wymuszającej taką postawę. Natrafiłem jedynie na wspomnienie incydentu podczas lotu samolotem, gdy Dolores złamała kość w stopie stewardesie i w jakiś sposób uniknęła odsiadki. No, przynajmniej w podróży zachowuje się, jak przystało na gwiazdę rocka. Wizualną stronę koncertu ratował grający na gitarze Noel Hogan, który, czasem nieco na wyrost, zachowywał się jak młody Pete Townshend.
Wokalnie O’Riordan również zbytnio się nie wysilała, jej głos najlepiej brzmiał, gdy uzupełniała go dodatkowa wokalistka. We wrocławskim koncertowym pojedynku irlandzkich dziewczyn zdecydowanie prowadzi zatem Sinead O’Connor, która kilka lat temu nie oszczędzała się w Orbicie. Pewnie nie było to zamierzoną odpowiedzią, ale publiczność licznie zgromadzona pod sceną również niezbyt ochoczo śpiewała, gdy wokalistka niemrawo wyciągała w jej kierunku mikrofon. No, może poza refrenem w „Zombie”. Podsumowując, The Cranberries to zespół zawyżający średnią na festiwalu z okazji dni miasta, ale gdybym wybrał się specjalnie na ich koncert do miejsca oddalonego kilkaset kilometrów dalej, byłbym mocno rozczarowany. Myślę, że organizatorzy festiwalu podjęliby dobrą decyzję, gdyby przyszłe edycje oparli wyłącznie na czołówce polskiego rocka. Konkurencji Openerowi, czy Off Festivalowi, raczej nie zrobią, no chyba, że ceny karnetów strzelą trzykrotnie w górę, znajdą się sponsorzy i inne miejsce, bo środek miasta nie jest zbyt dobrą lokalizacją na tego rodzaju przedsięwzięcia.