Depeche Mode „Spirit”
Nie zaliczam się do fanatycznych zwolenników Depeche Mode, chociaż zespół towarzyszy mi od dziecka. Do dziś moim ulubionym utworem jest „Just Can’t Get Enough” i, szczerze mówiąc, nie sądzę by to się miało zmienić. Z przyjemnością jednak obserwuję ewolucję, jakiej podlega muzyka grupy. Pomimo wielkiej popularności na całym świecie, Depeche Mode wciąż potrafią zaskakiwać słuchacza. Mogą sobie na to pozwolić dlatego, że w początkowym okresie działalności wypracowali pozycję, której żadna katastrofa, w szczególności nieudany album, nie jest w stanie zagrozić.
Depeche Mode złapali zadyszkę po wydaniu „Ultra”. Straciłem wtedy zainteresowanie studyjnymi płytami zespołu, choć od trasy promującej „Exciter” regularnie bywałem na koncertach. Na poważnie wróciłem do muzyki Depeche Mode wraz z poprzednim albumem „Delta Machine”. Z czasem zauważyłem, że recenzje zbierał mieszane, dlatego ciekawy jestem, jak po dłuższym czasie będzie oceniana najnowsza płyta. Już dziś można mieć pewność co do tego, że jeśli „Spirit” odniesie sukces komercyjny, to nie będzie to zasługą przebojowych singli wykrojonych z płyty, ale oddania fanów na całym świecie. Bo „Spirit” to dwanaście utworów, o których można powiedzieć wszystko, ale nie to, że są przebojowe. W sumie można się było tego spodziewać po zapowiadającym płytę, nieco kanciastym, „Where’s the Revolution”. Dlatego nie dziwi fakt, że sprzedaż albumu wspierają reklamy oklejające tramwaje.
Na „Spirit” Martin Gore zredukował żywe instrumenty do minimum. Nie znaczy to, że trudno je znaleźć, ale ich brzmienie zostało tak przetworzone, że po pierwszym przesłuchaniu, obok braku przebojowości, na pierwszy plan wysuwa się całkowicie elektroniczny charakter muzyki. Wiele dźwięków, jak na przykład w „Scum”, budzi skojarzenia z wczesnym Depeche Mode, czy wręcz z Kraftwerk, bo mistrzów niemieckiej elektroniki słychać wyraźnie przynajmniej w „You Move” oraz kończącym płytę „Fail”. Na nastrojowej, czystej gitarze zbudowany został tylko przepiękny „The Worst Crime”.
Dave Gahan potrafi skupić na sobie uwagę nie tylko na koncertach. Na płycie robi to nieustannie, jak w „Cover Me”, zanim utwór wymyka się spod kontroli, ale to Martin Gore gra na „Spirit” pierwsze skrzypce. Serce i rozum Depeche Mode nie daje zapomnieć, kto tu rządzi. Większość kompozycji, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, jest jego autorstwa. Na tym polu Gore ustąpił miejsca współtworząc z Gahanem „You Move” i wpuszczając na płytę trzy inne kompozycje, w których pisaniu wokalista brał udział. Tyle, że nie ma nic za darmo, bo Gore kompensuje sobie autorski wkład Gahana rolą głównego wokalisty w „Eternal” i „Fail”. Zastanawiam się, czy przez tyle lat istnienia Depeche Mode nikt nie odważył się powiedzieć Martinowi Gore’owi, że jego głos jest irytujący do granic możliwości, a „Somebody” z „Some Great Reward” był jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę? Nie chodzi z resztą o to, by wyłączyć mu mikrofon całkowicie, ale naprawdę wystarczającym jest pozostawienie jego piskliwego głosu jako przeciwwagi dla potężnego śpiewu Gahana. W „Going Backwards”, „Where’s The Revolution” i „So Much Love” brzmi to niesamowicie.
Te drobne mankamenty nie zmieniają jednak faktu, że „Spirit” to naprawdę bardzo równy i udany album. Odpowiadając na pytanie z „Where’s The Revolution”, nowa muzyka Depeche Mode nie przynosi żadnej rewolucyjnej zmiany, ale w najmniejszym stopniu nie można czuć się rozczarowanym. Wersja deluxe kompaktu wzbogacona została o kilka mixów, ale to rzecz zdecydowanie dla maniakalnych fetyszystów. Za to vinyl zawiera kod do ściągnięcia utworów w mp3, na wypadek, gdyby w drodze ze sklepu do domu ktoś niechcący usiadł wam w tramwaju na płycie.