Pocztówka od wuja Matta z podróży, czyli jak na Open’er jeździłem, cz. II

Nauczony doświadczeniem lat poprzednich, w 2013 roku sam zająłem się organizacją wyjazdu. Skok jakościowy widoczny był od razu. Przyznałem sobie godło „Teraz Polska” oraz kilka pomniejszych medali i statuetek. Przede wszystkim poszukałem dogodniejszej lokalizacji. Skoro wszyscy kwaterują się w Trójmieście, a lotnisko Kosakowo położone jest w północnej części Gdyni, to gdzie najlepiej zamieszkać? Na północ od festiwalowego terenu. Wybór padł na Rumię, w której stacjonuję po dzień dzisiejszy. Jeśli chodzi o hotel, postawiłem na podwyższenie standardu, co, w zestawieniu ze szczurami na korytarzach i meblami na wysoki połysk z epoki wczesnego Gierka w hotelu w Gdańsku, nie było szczególnie trudnym wyzwaniem. Bazą wypadową stał się stosunkowo niewielki hotel, którego gwiazdkowa kategoria wydaje się mocno zaniżona w stosunku do oferowanego standardu. Dojazd na teren festiwalu – 15 minut.

Line-up z 2013 roku do dziś robi na mnie spore wrażenie. Kilka dni przed jego rozpoczęciem na rynku ukazała się „The Weight of Your Love”, czwarta płyta studyjna Editors. Mógłbym napisać, że to właśnie ona przekonała mnie do zespołu, ale, ściślej rzecz ujmując, na łopatki rozłożył mnie openerowy koncert. Byli pierwszą gwiazdą wieczoru, grali w pełnym słońcu, ale nie przeszkadzało im to w najmniejszym stopniu. Tom Smith to prawdziwy showman. Piękny głos i wspaniała muzyka w moment pozbawiły mnie wcześniejszych uprzedzeń. Chwilę później na moment zapomniałem o Editors, bo na scenie pojawił się Blur. W oryginalnym składzie jest im najbardziej do twarzy. To był ich pierwszy występ w Polsce i jeśli kogoś rozczarował, to jego problem. Ja mogłem już wracać do domu z poczuciem pełnej satysfakcji.

Drugiego dnia spodziewałem się ciosu z lewej strony, a knock-out spowodował prawy sierpowy. Arctic Monkeys koncertem na Openerze rozgrzewali się przed wielką światową trasą promującą ich ostatnią, jak dotąd, płytę „AM”. I to trochę było słychać, chociaż formalnie nie było się do czego przyczepić. Życiowym objawieniem koncertowym okazał się za to Nick Cave. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, aby pojechać na koncert, choć przynajmniej kilka jego płyt zaliczam do moich ulubionych. W tamtym czasie promował z The Bad Seeds materiał z „Push the Sky Away”, albumu, który jest tak nastrojowy, że obawiałem się uśpienia publiczności. Stopień, w jakim się myliłem, jest nie do opisania. Nick Cave to szatan wcielony. Z pewnością był to jeden z najlepszych koncertów, jakie w życiu widziałem, a zagrane tego wieczoru „The Weeping Song” i „Into My Arms” były tylko wisienkami na torcie. Dwa tygodnie później wybrałem się do Berlina zobaczyć Cave’a ponownie. Było warto.

Gwiazdą trzeciego wieczoru byli Queens of The Stone Age rozpoczynający objazd świata z dopiero co wydaną płytą „…Like Clockwork”. W Gdyni zaprezentowali już pełen show, z zestawem animacji wyświetlanych na telebimach, czego zabrakło rok później na Orange Festivalu w Warszawie. Przed QOTSA publiczność rozgrzali Skunk Anansie. Nie przepadam za Skin i jej zespołem, ale przyznać muszę, że na żywo sprawdzili się znakomicie. W moim przypadku zespół nie osiągnął tego samego efektu, co Editors, ale „Spit You Out” to od tamtego koncertu jeden z moich ulubionych rockowych wymiataczy. Festiwal zamykali Kings of Leon. Mimo, że grali po jednym z moich ulubionych albumów, „Come Around Sundown”, koncert rozczarował mnie. Właśnie zapowiadali premierę nadchodzącej płyty „Mechanical Bull”, ale życia w muzykach nie było za grosz. Jakby powiedział Dariusz Szpakowski w drugiej połowie meczu reprezentacji Polski, „Zmęczenie dawało znać o sobie”.

Patrząc na plakat Open’era 2014 dłuższą chwilę nie mogłem sobie przypomnieć, dlaczego nie pochwaliłem się nigdy córce, że widziałem jej ulubiony The Black Keys na żywo. Skupiałem się do tego stopnia, że zaczynałem już konfabulować. W końcu mi się przypomniało. Kilka dni wcześniej byłem w Paryżu na Indochine i nie udało mi się wrócić na początek imprezy. Mówiąc wprost, wolałem jeden dzień dłużej powłóczyć się po ulicach Paryża, który ostatecznie przegrał dopiero z Pearl Jam, bo na nich już musiałem przyjechać. Eddie Vedder i spółka zaczęli wtedy od „Go” i to powaliłoby mnie na łopatki, gdyby nie kłopoty z nagłośnieniem. Później było już dobrze, a najbardziej w pamięci utkwił mi „Public Image” z repertuaru P.I.L.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem „Lazaretto”, załamałem się, tak bardzo nie podobała mi się ta płyta. Cieszę się, że łatwo się nie poddałem, bo później miesiącami nie wyciągałem jej z odtwarzacza. Jack White to artysta wielkiego formatu. On muzykę czerpie gdzieś ze swoich wnętrzności. Na festiwalowym koncercie grał nie tylko solowe utwory, ale sięgnął również po repertuar innych tworzonych przez siebie projektów, z naciskiem na The White Stripes. Openerową latarnię gasili tamtego lata Faith No More. Do premiery nagranego po kilkunastu latach milczenia „Sol Invictus” pozostawał jeszcze niemal rok, a w 2014 roku zespół zagrał tylko kilka koncertów. Trochę odbiło się to na ogólnym wrażeniu, jakie sprawiali na scenie, jakby ktoś oderwał ich na moment od innych zajęć. Z nadchodzącej płyty zagrali „Motherfucker”, „Superhero” i „Matador”. Na kolana nie rzuciły, bo są to utwory, których lepiej na żywo słuchać znając je już z płyty.

Specjalne miejsce należy się wspomnieniu koncertu The Afghan Wigs. Greg Duli z zespołem na scenie namiotowej zrobił ze mną to, co rok wcześniej Nick Cave and The Bad Seeds, czyli pozamiatał. Dłuższy komentarz wydaje się zbędny.

Piąta wyprawa do Gdyni znowu przyniesie coś nowego. Tym razem jadą z nami dwaj szesnastolatkowie. Zapowiedziałem już, że jeśli któryś zwróci się do mnie z użyciem słowa „wujek” w jakiejkolwiek odmianie, konfiguracji, czy języku, wraca do domu pierwszym pociągiem. Podobnie, jak w poprzednich latach, starałem się nie skupiać wyłącznie na wykonawcach, których znam. Przesłuchałem większość z nich w nadziei, że poznam kogoś interesującego. Niestety tak się nie stało, co w sumie ułatwia sprawę, bo kręcić się będę w pobliżu głównej festiwalowej sceny. Szkoda tylko, że kulminacja festiwalu przypada dla mnie na pierwsze dwa dni. Royal Blood, Radiohead, The Kills, Foo Fighters, a później już tylko Prophets of Rage i The XX. Mam tylko nadzieję, że nowym doświadczeniem nie będzie chodzenie w kaloszach, bo pogoda nie zapowiada się zbyt ładna.