Prophets of Rage, The xx @ Open’er Festival 2017, Gdynia-Kosakowo, 30.06.-01.06.2017
Piątkowy wieczór na Openerze ograniczyłem do wizyty na koncercie Prophets of Rage. Zespół złożony z 3/4 Rage Against The Machine, wokalistów Cypress Hill i Public Enemy oraz DJ’a tego ostatniego składu pojawił się na scenie w strugach deszczu. Muzycy wyszli na środek z wyciągniętymi w górę zaciśniętymi pięściami, odstali chwilę, po czym każdy udał się na swoje miejsce. Syreny alarmowe zwiastowały „Prophets of Rage”, kawałek otwierający debiutancką epkę, zatytułowaną „The Party’s Over”. W środku utworu Tom Morello obrócił gitarę tyłem korpusu w kierunku publiczności. Przyklejona kartka z napisem „F**k Trump” jednoznacznie świadczyła o tym, że będący niedawno przejazdem w Polsce polityk nie jest prezydentem wszystkich Amerykanów. Tego rodzaju deklaracja nie mogła zdziwić nikogo, kto choć odrobinę interesuje się muzyką rockową, bo poglądy gitarzysty znane są od czasów Rage Against The Machine. Wejście naprawdę mocne. Wydawało się, że Prophets of Rage nie będą brali jeńców, tymczasem z własnego repertuaru zagrali tylko zapowiadający nadchodzącą płytę „Unfuck The World”. I w zasadzie tylko w tych dwóch utworach wszystkie elementy składowe Prophets of Rage zadziałały jak należy.
Pozostała część koncertu miała charakter sentymentalny. Wypełniona została utworami Rage Against The Machine, Cypress Hill i Public Enemy, z przewagą tych pierwszych. Nie ma w tym nic dziwnego, ale jednak proporcje starego i nowego materiału powinny być nieco inne. Tom Morello i sekcja rytmiczna RATM potrafią uderzyć tak, jak robili to ćwierć wieku temu, ale B-Real i Chuck D., mimo, że są mistrzami w swoim fachu, nie stanowili nawet namiastki tego, czym był kiedyś na scenie wypruwający sobie flaki Zak de la Rocha. Dźwięki „Take the Power Back”, „Bombtrack”, „Know Your Enemy”, czy „Bullet in the Head”, powodowały ożywienie na widowni, ale brak wrzasku i charyzmy dawnego wokalisty Rage Against The Machine wyraźnie rzucał się w oczy.
Mniej więcej w środku koncertu scenę opanowali członkowie Cypress Hill i Public Enemy. Bez udziału pozostałych muzyków wykonali wiązankę utworów macierzystych zespołów, w trakcie której zeszli do fosy by przez chwilę pobyć bliżej publiczności. Zabawę, przy przy dźwiękach między innymi „Insane in the Brain”, „I Ain’t Goin’ Out Like That” i „Jump Around” brutalnie przerwał Tom Morello riffem rozpoczynającym „Sleep Now In The Fire”. Znowu było rockowo. Przed kolejnym kawałkiem gitarzysta poprosił by każdy kto zna jego słowa śpiewał, w przeciwnym razie, by modlił się za pokój na świecie. Chwila ciszy i wspomnienie Chrisa Cornella poprzedziły instrumentalną wersję „Like A Stone”. Pomijając charakter i intencję wykonania, ogołocony ze śpiewu Cornella utwór pokazał, jak wielkim był on wokalistą. Koncert zakończyły pewniaki z repertuaru Rage Against The Machine, „Bulls on Parade” i „Killing in the Name”.
Od jedynego występu Rage Against The Machine w Polsce, który odbył się ponad 23 lata temu, nie miałem kontaktu z muzyką zespołu na żywo. Koncert Prophets of Rage na tegorocznym Openerze utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że sformowanie przez muzyków Audioslave z Chrisem Cornellem w roli wokalisty było ewidentną stratą czasu. Przez kilka lat marnował się potencjał zarówno Cornella, jak i muzyków RATM, którzy już dawno powinni byli przyjąć do składu frontmana o rapowych inklinacjach. Cieszy fakt, że nie eksploatują szyldu Rage Against The Machine, ale w graniu koncertów opartych na starych przebojach dopatruję się przewagi motywów komercyjnych. O wielkim buncie nie może być już chyba mowy. Po pierwsze, nie ten wiek, po drugie, zaskoczenie i szok, jakie spowodował debiut Rage Against The Machine, można wywołać tylko raz. Mimo wszystko, spokojnie czekam na mający się ukazać we wrześniu album, bo jego zapowiedź jest wielce obiecująca.
Ostatnim dniem festiwalu byłem najmniej zainteresowany. Pod główną scenę dotarłem pod koniec koncertu Taco Hemingwaya. Rozumiem popularność warszawskiego rapera, jego teksty zdecydowanie wyróżniają się na tle innych polskich wykonawców o zbliżonej estetyce, ale dla miłośnika rocka cały występ byłby trudny do zniesienia. Pewnym zaskoczeniem był za to koncert The xx. Obawiając się spadku ciśnienia wypiłem dwie kawy, ale nie było aż tak źle. Londyńczycy zagrali fajny, choć bardzo krótki set. Godzina i kilka minut to, jak na festiwalową gwiazdę dnia, trochę mało. Zastanawiam się, skąd muzycy The xx biorą smutek, którym emanują ze sceny. Gdy kilka lat temu usłyszałem ich pierwszą płytę pomyślałem, że być może za jakiś czas będzie można The xx obwieścić następcami Talk Talk. Ten moment jeszcze nie nadszedł, ale wszystko jest na dobrej drodze.
Piątą wizytę na Openerze oceniam najsłabiej. Zawiodły line-up (za mało rockowych wykonawców), forma niektórych artystów i, świetny w poprzednich edycjach, dźwięk. Zawiodła także pogoda, chociaż tu pretensji do nikogo mieć nie można. Na marginesie podpowiem, że w ulewnym deszczu najlepiej sprawdzają się kurtki żeglarskie. Skoro przygotowane są do odparcia sztormu, to i kilkugodzinną ulewę zniosą bez problemu.