U2, Noel Gallagher’s High Flying Birds @ Olympiastadion, Berlin, 12.07.2017, cz. 2

Wyjście gwiazdy wieczoru opóźniło się z uwagi na padający nieustannie deszcz. Przygotowanie sceny zajęło technicznym nieco więcej czasu, który coraz szczelniej wypełniająca stadion publiczność umilała sobie meksykańską falą. U2 przyzwyczaili fanów do koncertowego rozmachu, rozbudowanych scenografii i pionierskich w tej dziedzinie rozwiązań. To właśnie dlatego scenografię The Joshua Tree Tour 2017 można określić mianem skromnej. Za sceną wielki ekran z wyrastającym po prawej stronie drzewem rzucającym „cień” na płytę stadionu w postaci wybiegu w publiczność, zakończonego mniejszą sceną. I to w zasadzie wszystko, bo dziwnych kształtów parasola nad zestawem perkusyjnym nie liczę.

Miejsce, w którym się znajdowałem miało jeden drobny plusik. Widziałem z niego sporą część przestrzeni za sceną, gdzie tuż przed 21, gdy z głośników popłynęły dźwięki „The Whole of The Moon” Waterboys, pojawiły się cztery niewielkie, ale tak charakterystycznie kroczące postaci, że trudno byłoby je pomylić z kimś innym. Chwilę później na scenę wyszedł Larry Mullen Jr. Niespiesznym krokiem udał się na koniec wybiegu i zasiadł za ustawionym tam dodatkowym zestawem perkusyjnym. Rozpoczęcie koncertu od marszowego rytmu „Sunday Bloody Sunday” robi niezwykłe wrażenie i od razu ustawia U2 w roli zwycięzców. Stopniowo do perkusisty dołączyli pozostali członkowie zespołu i koncert zaczął się na dobre. Wystrzelenie emocji słuchaczy tak wysoko już pierwszym utworem musiało mieć swoją kontynuację, inaczej nie miałoby sensu. W trakcie kolejnego wielkiego hymnu z okresu poprzedzającego „The Joshua Tree”, „New Years Day”, Bono podszedł do krawędzi sceny i chwycił, być może rzuconą przez fana z Polski, białą flagę z czerwonym logo Solidarności. I to był jedyny polski akcent koncertu, bo przecież Berlin również ma szczególne miejsce w historii zespołu. Padający wciąż deszcz przyniósł dłuższy fragment zaśpiewanego przez Bono a capella filmowego hitu „Singing In The Rain”. Wpływu na lejącą się z nieba wodę nie miało to żadnego, ale, być może, dodało otuchy tysiącom fanów na płycie stadionu. Chwilowe uspokojenie atmosfery przyniósł „Bad” z wplecionym w środku fragmentem „Heroes” Davida Bowiego. Na refleksję nie było jednak ani chwili, bo z głośników niemal od razu popłynęły dźwięki „Pride (In The Name of Love)”. Mocne rozpoczęcie koncertu, a przecież była to tylko przystawka mająca zaostrzyć apetyt na danie główne.

Do tego momentu scenę spowijały kłęby dymu, ale to się miało za chwilę zmienić. Gdy muzycy U2 schodzili z wybiegu, ekran rozświetlił się wściekle czerwonym kolorem. Na moment stanęli w szeregu obok siebie, a gdy The Edge rozpoczął gitarowy motyw będący wstępem do „Where Strets Have No Name” stało się jasne, że oto właśnie rozpoczyna się celebracja „The Joshua Tree”. Po raz pierwszy od niepamiętnych już czasów, publiczność mogła obcować z U2, zespołem rockowym, a nie wielką gwiazdą rocka. Muzycy znajdowali się na kawałku sceny nie większym, niż 15 metrów kwadratowych. Teoretycznie mogłoby się to dziać w niewielkich rozmiarów klubie. Liczyła się tylko muzyka i nawet wielkość audytorium i wyświetlane za plecami muzyków obrazy nie były w stanie zepsuć osiągniętego efektu. Tak było już do końca.

Kevin Arnold powiedział kiedyś w „Cudownych latach”, że życie dzieli się na dwa okresy. Pierwszy to okres marzeń, drugi to okres wspomnień. I właśnie na fali wspomnień kilka lat temu pojawiła się moda na wykonywanie przez zespoły rockowe całych albumów na żywo. U2 nie kombinowali jak Metallika z Czarnym Albumem. Zagrali „The Joshua Tree” w kolejności, jaką miliony fanów na całym świecie znają z płyty. „Where Street Have No Name”, „I Still Haven’t Found What I’m Looking For”, „With or Without You” i „Bullet The Blue Sky” to jeden z najbardziej znanych początków płyt w historii. To utwory, bez których nie może się obejść żaden koncert U2, znane nie tylko miłośnikom rocka. Właśnie dlatego najciekawszą część koncertu rozpoczęły dopiero dźwięki „Running To Stand Hill”. Trzeba przyznać, że każdy z utworów, który wszedł na „The Joshua Tree” spełnia wszelkie wymogi wielkiego przeboju. Przejmująco śpiewający Bono w „Red Hill Mining Town”, lekko płynący w przestrzeni „In God’s Country”, czy wściekle bluesowy „Trip Through Your Wires” z Bono grającym na harmonijce zabrzmiały w Berlinie przepięknie. Fani mający mniej niż pięćdziesiąt lat na żywo słyszeli je w większości po raz pierwszy. Niesamowite wrażenie zrobił „One Tree Hill”, w którym leniwy początkowo śpiew Bono z czasem zaczął przechodzić w krzyk wsparty jazgotliwą gitarą The Edge’a, a najpiękniejsze było to, że z każdą chwilą zbliżaliśmy się do wielkiego wybuchu.

„Exit”! Spokojnie narastający bas Adama Claytona, delikatne dźwięki klawiszy, budowanie nastroju, Bono rozpoczynający swoją opowieść, coraz mocniejsze uderzenia w werbel Larry’ego Mullena. Jeszcze na chwilę znowu się uspokoiło, ale to, co nastąpiło później wywoływało dreszcze na całym ciele. Eksplozja schizofrenicznej, sprzęgającej, gitary i stroboskopów strzelających w publiczność. Tak, dziś widać to ostrzej, „Exit” było przed laty muzyczną zapowiedzią „Achtung Baby”, tylko nie wszyscy się w tym połapali. Nagrana w sporej części w Berlinie kolejna płyta U2 wyewoluowała w naturalny sposób z dotychczasowego stylu grupy. To nie była żadna rewolucja! „Exit” przyniosło tak wielki ładunek emocji, że po jego zakończeniu mogłem w pełni zadowolony wyjść z koncertu. Bicie serca do normy przywrócił mi zamykający serię utworów z „The Joshua Tree”, kończący zasadniczą część koncertu, „Mothers Of The Disappeared”.

Po szybkim odświeżeniu przemoczonej garderoby muzycy wrócili do równie mokrej publiczności. Celowo nie śledzę setlist koncertów wykonawców, na których się wybieram, dlatego, choć bez wiary, to jednak marzyłem, że może U2 sięgną jeszcze po kilka utworów z okresu „The Joshua Tree”, które na płytę nie weszły. „Walk To The Water” i „Silver and Gold” spowodowałyby, że chyba bym zwariował ze szczęścia, ale jednak zdrowie psychiczne utrzymałem na dotychczasowym poziomie. Bisy zaczęli od „Miss Sarajevo”, podczas którego na ekranie wyświetlane były wstrząsające obrazy, a z taśmy popłynął głos Luciano Pavarottiego. Wydźwięk utworu był jednoznaczny.

Dalszą część koncertu wypełniły już wyłącznie przeboje i tu znalazł się jedyny jego fragment, który wyraźnie nie chwycił. „Beautiful Day”. Może, gdyby w środku U2 nie wciskali na siłę „Passenger” Iggy Popa, nie byłoby tak źle, ale całość po prostu rozjechała się gdzieś na boki. Gdybym pod Stadionem Olimpijskim w Berlinie brał udział w ulicznej ankiecie, odpowiadając na pytanie: „Elevation” czy „Vertigo”?, cierpiąc katusze, postawiłbym krzyżyk przy drugim z nich. W środę U2 wykonali obydwa utwory, wywołując ekstazę wśród publiczności. „Elevation” zagrali bez znanych z innych koncertowych wykonań wydłużonych wstępów, a za chwilę, żeby publiczność nie ostygła, poprawili „Vertigo”, w którym Bono dał pośpiewać reszcie ludzi na stadionie. Nie dziwi mnie, że po skończeniu utworu jeszcze raz wrócili do ciągnącego go riffu, bo jest on jednym z gitarowych przebłysków geniuszu The Edge’a.

Koncert zakończyły trzy kawałki z „Achtung Baby”. W „Mysterious Ways” Bono wyciągnął jakąś dziewoję z pierwszego rzędu, która spędziła z nim na scenie czas do końca utworu tańcząc i śpiewając. W sumie nawet nie warto roztrząsać, czy była to przypadkowa „ofiara”, czy też zwykła ustawka. Największą przyjemność sprawił mi „Ultraviolet (Light My Way)”, którego zupełnie się nie spodziewałem, bo pisanie, że ostatni tego wieczoru „One” był cudowny, to jak korzystanie z wcześniej przygotowanego szablonu. U2 na dobre pożegnali się fragmentem beatlesowskiego „Rain” i chwilę później znów widziałem cztery charakterystycznie poruszające się postaci zmierzające do wyjścia ze stadionu na tyłach sceny.

Gdy udało mi się kupić bilety na koncert rozmawiałem z moim kolegą, który od lat mieszka w Irlandii. Powiedział wtedy, że stracił szacunek do U2, bo okazało się, że zespół unika płacenia podatków, jednocześnie mówiąc, że należy je płacić. Każdy ma prawo do własnych ocen, przecież ja obraziłem się za scenę pająka. Po środowej wizycie w Berlinie jest mi obojętne, czy członkowie U2 odprowadzą choćby 1 euro podatku, nie szkoda mi nawet będzie, gdy cały zoptymalizowany dochód przeznaczą na jeszcze bardziej fikuśną scenę, bym znowu mógł się na nich obrazić. U2 to jeden z największych rockowych zespołów wszech czasów. Bez względu na to, czy komuś się to podoba, czy nie.