Foo Fighters „Concrete and Gold”
Po zakończeniu trasy koncertowej Foo Fighters promującej poprzedni album grupy „Sonic Highways”, Dave Grohl zapowiedział przerwę w działalności. Po jakimś czasie okazało się, że wykorzystał ją na skomponowanie utworów, które mają wejść na kolejną płytę zespołu. Mniej więcej od lipca zaczęło się tradycyjne podgrzewanie atmosfery przed nadchodzącą premierą. Stopniowo ujawniano kolejne szczegóły wydawnictwa. Mówiło się o tajemniczych gościach, spekulowano, że jednym z nich może okazać się Adele, z którą łączono producenta płyty Grega Kurstina. Grohl pompatycznie wypowiadał się o brzmieniu, rzekomo mającym sprawić, że „Concrete and Gold” zyska miano „Sierżanta Pieprza” w dyskografii Foo Fighters. Zagrane na Openerze „Run” i „La Dee Da” sprawiły, że na album czekałem z niecierpliwością.
Foo Fighters przygotowali płytę, która bez obciachu może stać na półce obok „Wasting Light” i „Sonic Highways”. To płyta, którą polubią wszyscy dotychczasowi miłośnicy grupy. Żadnych rewolucji, zmian kierunku artystycznego, czy też większych konceptów w stylu „Sonic Highways”. „Concrete and Gold” to po prostu świetna rockowa płyta z dwoma absolutnymi foofighterowskimi hitami, wspomnianymi już „Run” i „La Dee Da”. Pierwszy to typowy przebój Foo Fighters. Narastający rytm perkusji zwiastujący nadchodzące uderzenie, później znowu zwolnienie tempa, a wszystko po to, by całość zakończyć zwariowaną, pełną zgiełku i wrzasku wokalisty końcówką. W „La Dee Da” natomiast swego głosu użyczyła Alison Mosshart z The Kills, chociaż, szczerze mówiąc, trzeba się mocno wsłuchiwać, by w ogóle ją usłyszeć. Trochę za mocno cofnęli wokalistkę w miksie. Sam utwór to rockandrollowe mistrzostwo świata. Dudniący, przesterowany bas na początku świetnie buduje nastrój przed morderczym refrenem. Kto lubi zdzieranie gardła przy mikrofonie, zabójcze riffy i bezlitosny łomot, będzie wniebowzięty. A ile w tym melodii!
Odwołania do słynnej płyty The Beatles mi bardziej kojarzą się z przefiltrowanym przez Jeffa Lynne’a brzmieniem czwórki z Liverpoolu, ale to kwestia indywidualna. Faktem jest, że na płycie pojawił się Paul McCartney w beatlesowskim (jakżeby inaczej) „Sunday Rain”. Zagrał nie na basie, ale na perkusji. Obecność legendarnego muzyka miała na celu raczej sprawienie przyjemności Dave’owi Grohlowi, bo nie odcisnął on na utworze natychmiast rozpoznawalnej pieczęci. Może byłoby inaczej, gdyby zaśpiewał. A echa Electric Light Orchestra słychać wyraźnie w przepięknej balladzie „Happy Ever After (Zero Hour)” i kilku innych smaczkach rozsianych po całym albumie.
Najnowsza płyta Foo Fighters świetnie sprawdza się jako całość, mimo że utwory w rodzaju „Make It Right”, „Dirty Water”, czy „The Line”, za kilka lat zostaną raczej zapomniane, a „Concrete and Gold” pozostanie dostarczycielem kilku pewniaków do koncertowego repertuaru grupy, wśród których znajdzie się z pewnością drugi singel z płyty „The Sky Is A Neighborhood” z zaśpiewami w stylu Aerosmith i może jeszcze dynamiczny, nieco bardziej mroczny na tle pozostałych, „Arrows”.
Dave Grohl, bo przecież nie ma wątpliwości, że to on jest mózgiem przedsięwzięcia pod nazwą Foo Fighters, nie zwalnia tempa. Na przeszkodzie nie są w stanie stanąć mu nawet połamane kończyny. Ciekawe, jaki będzie następny ruch cierpiącego na rockowe ADHD muzyka. W szumie związanym z premierą nowej płyty wszyscy chyba zapomnieli, że obiecał kiedyś drugi sezon „Sonic Highways”. Czekamy, a tymczasem rockowej zabawy niech dostarcza „Concrete and Gold”.