Jeff Lynne’s ELO „Wembley or Bust”
Jeff Lynne praktycznie rozwiązał Electric Light Orchestra po nagraniu albumu „Ballance of Power”. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, było to wieki temu, bo w 1986 roku. Później wrócił albumem „Zoom” w 2001 roku, ale w rzeczywistości był to solowy projekt wokalisty pod dawnym szyldem. Powrót po piętnastu latach przerwy okazał się trudny. Planowana trasa koncertowa nie wypaliła ze względu na nikłe zainteresowanie publiczności. Szyld ELO znowu zniknął z rynku i trzeba było kolejnych 14. lat by ponownie zafunkcjonował w świadomości słuchaczy. Tym razem, aby nie było wątpliwości z kim mamy do czynienia, lider posłużył się nazwą Jeff Lynne’s ELO.
Wydany w 2015 roku studyjny album zatytułowany „Alone In The Universe” odniósł umiarkowany sukces, ale Jeff Lynne postanowił ruszyć w trasę, której finalnym produktem jest wydany właśnie podwójny album koncertowy zatytułowany „Wembley or Bust”. Płyta ukazała się nie tylko w wersji audio, ale również jako koncertowe DVD. Wystarczy spojrzeć na listę utworów, by zobaczyć, że jest to zestaw największych przebojów Electric Light Orchestra, wzbogacony o megahit supergrupy Travelling Wilburys, „Handle With Care”. Płyta jest do tego stopnia przebojowa, że wymienienie któregokolwiek tytułu przestaje mieć sens. Entuzjazm związany z ukazaniem się wydawnictwa prawie doprowadził mnie do zakupu biletów na koncert, jaki odbędzie się w 2018 roku w Berlinie. W ostatniej chwili jednak wstrzymałem się z rezerwacją i chyba ostatecznie zrezygnuję z wyjazdu.
Muzyka zespołu towarzyszy mi od dziecka, podobnie jak The Doors, AC/DC, Led Zeppelin, czy Yello, ale obawiam się, że konfrontacja z utworami Elektryków po latach nieobecności mogłaby mnie rozczarować. „Wembley or Bust” słucha się przyjemnie, ale to wszystko. Wykonanie przebojów grupy przez muzyków dobranych do składu przez Jeffa Lynne’a jest wręcz perfekcyjne, ale dusza zamknięta dawniej w muzyce gdzieś uleciała. Jeff Lynne ma już 70 lat i, mimo, że nie odmawiam emerytom prawa do aktywności artystycznej, słychać to w jego głosie. Możliwe, że to nawet nie jego wiek odcisnął piętno na muzyce, ale kilkudziesięcioletnia przerwa w działalności koncertowej. A może na scenie zwyczajnie brakuje dawnych kolegów z zespołu? ELO na żywo jest dzisiaj tylko i wyłącznie podróżą sentymentalną, a na to, biorąc pod uwagę ceny biletów, trochę szkoda pieniędzy. Wystarczającym będzie zakup „Wembley or Bust” na DVD i obejrzenie filmu w któryś z zimowych wieczorów, siedząc w kapciach przed telewizorem. W końcu nie tylko muzycy się starzeją.