Metz, Protomartyr @ Bi-Nuu, Berlin, 6.11.2017
Ilość decybeli jaką zaaplikowałem sobie w pierwszy listopadowy weekend była straszna. Po przylocie z Wiednia do Berlina słyszałem niewiele. Coś, jakby zatkało mi uszy. A co jest najlepszą metodą na zapchaną rurę, jeśli nie można wyjąć przyczyny zatoru? Trzeba przepchać! Tym razem w roli wyciora wystąpili Protomartyr i Metz, którzy do Berlina dotarli bezpośrednio po dwóch polskich koncertach, we Wrocławiu i Krakowie. Berliński występ odbył się w Bi-Nuu, niewielkim klubie zlokalizowanym pod torami jeżdżącego powyżej estakadą metra linii U1, dokładnie pod stacją Schlesisches Tor. Mieszczący maksymalnie 500 osób lokal, poniedziałkowego wieczoru pękał w szwach i nawet jeśli jeszcze można było kupić na bramce bilety, zostało ich naprawdę niewiele.
Pierwsi, zgodnie z rozpiską, pojawili się Amerykanie z Protomartyr. Na scenie niezależnej zespół ma już wyrobioną markę. Ich muzyka oscyluje wokół estetyki postpunkowej. Instrumentaliści zostawiają niespokojnemu Joe Caseyowi mnóstwo przestrzeni. W jego sposobie śpiewania, czasem zwykłej deklamacji, jest sporo emocji, głównie gniewu. Mimo antyprzebojowego charakteru utworów Protomartyr, trudno było nie ulec urokowi zespołu. Zdecydowanie ma on w sobie to coś, co kazało podpisać z nim kontrakt Domino Records, a New Musical Express uznać „Relatives in Descent”, ostatnią płytę zespołu, za 42. album mijającego roku. I to właśnie na promocji najnowszej płyty skoncentrowali się muzycy.
Protomartyr nie zostali pominięci na plakacie reklamującym imprezę, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że gwiazdą wieczoru jest Metz. Kanadyjczycy właśnie wydali trzeci album dla Sub-Pop, wytwórni będącej w przeszłości matecznikiem grunge’u. Najprostszym byłoby więc stwierdzenie, że właśnie do grungeowej klasyki nawiązuje trio z Ontario. Tyle, że prawdy nie ma w tym zbyt wiele. O ile na płycie słychać jeszcze wpływy wczesnej Nirvany, to Metz w wydaniu koncertowym przestaje z grunge’em mieć cokolwiek, poza gitarami, wspólnego. Przede wszystkim muzykom z Kanady brakuje melodyjności, jaką charakteryzowały się w zasadzie wszystkie zespoły z północno-zachodniego krańca Stanów Zjednoczonych, i natychmiast rozpoznawalnego wokalisty. Nie są to jednak zarzuty, po prostu, atutów grupy należy doszukiwać się gdzie indziej.
Koncert pozbawiony był spokojniejszych momentów. Repertuarowo zespół skupił się na utworach ze „Strange Peace”, choć kawałków z wcześniejszych płyt również nie zabrakło. Całość nie trwała dłużej niż godzinę i piętnaście minut, ale w pełni uzasadniała to moc setu. Metz na żywo nie biorą jeńców, a na scenie wypruwają sobie flaki. Z muzyków leje się pot i krew. To dlatego po zasadniczej części koncertu sporo osób wykończonych intensywnością doznań opuściło salę nie spodziewając się, że muzycy powrócą jeszcze na scenę. A tak się stało, bo Alex Edkins, Chris Slorach i Hayden Menzies postanowili zagrać jeszcze jeden utwór na bis, po którym i ja wyszedłem z klubu z piskiem w uszach. Jeśli wcześniej wydawało mi się, że nic nie słyszę, to się myliłem. Dopiero po Metz naprawdę przestałem słyszeć i prosto z Berlina powinienem był udać się do sanatorium w celu podreperowania zdrowia.
Metz na wejście do mainstreamu nie ma co liczyć. Nawet na początku lat 90., gdy na listach przebojów prym wiodły zespoły gitarowe, muzyka grupy byłaby ciężkostrawna dla przeciętnego słuchacza. Kanadyjczycy mają jednak szansę na zbudowanie wiernej publiczności i stanie się nowym wcieleniem kultowego Fugazi. Dążą do celu wytrwale i są w tym autentyczni, a fakt, że nie korzystają z pomocy technicznych, ale sami instalują sprzęt na senie przed koncertem, nawet jeśli ma to podłoże ekonomiczne, budzi sympatię i uwiarygadnia artystyczne działania zespołu.
Muszę w końcu odnaleźć supernowoczesne elektroniczne stopery, które jakiś czas temu kupiłem namówiony przez kolegę. Tylko, czy pójście na koncert z uprzednio zatkanymi uszami będzie dawało tę samą przyjemność? Na razie, w niewyjaśnionych okolicznościach, zatyczki gdzieś zniknęły, więc nie będzie okazji by się przekonać.