Mudhoney „LiE (Live in Europe)”
Mudhoney jest grunge’owym AC/DC. Podobieństwo przejawia się nie w hard rocku, ale w tym, że już na debiutanckim singlu z kiblem na okładce grupa wygenerowała własne brzmienie, którego trzyma się nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Oczywiście fani rocka dzielą się na dwie grupy. Jedni twierdzą, że takie podejście do twórczości to straszna nuda, drudzy mają to gdzieś, ciesząc się kolejnymi albumami ulubionego zespołu. Ponieważ nie skończyłem na poprzednim zdaniu, łatwo odkryć, że rekrutuję się z drugiej grupy. Przynajmniej jeśli chodzi o Mudhoney i AC/DC, bo nie oznacza to, że nie mogę krytykować Iron Maiden za to, że wciąż grają to samo.
Mudhoney mieli swój moment na początku lat 90. Szefowie wielkich wytwórni rzucili się wówczas na wszystko, co można było opatrzyć naklejką z napisem „Made in Seattle”. Worek z melodyjnymi zespołami w rodzaju Nirvany i Pearl Jam jednak szybko się wyczerpał i, gdy włodarze Reprise Records się obudzili, na grunge’owej giełdzie pozostały już tylko akcje Mudhoney. Na przejściu do wielkiej wytwórni w tym wypadku zyskali prawdopodobnie bardziej muzycy, niż wydawcy. Nawet jeśli można przypisywać zespołowi dowodzonemu przez Marka Arma melodyjność, to nie w mainstreamowym tego słowa znaczeniu. W połączeniu z charakterystycznym brzmieniem, jedynym, czego grupa mogła dokonać, było pozyskanie wiernej publiczności i zyskanie kultowego statusu. W 2002 roku w osiągnięciu tego celu pomógł formacji powrót na łono Sub-Pop, wytwórni, dla której grupa nagrywała zanim podpisała kontrakt z Reprise.
W ostatnich dniach z obozu zespołu docierają informacje na temat finalizacji pracy nad następcą wydanego w 2013 roku albumu „Vanishing Point”. Tymczasem, w drugiej połowie stycznia ukazała się koncertowa płyta zatytułowana „LiE (Live In Europe)”. Ucieszyłem się, gdy usłyszałem o pomyśle jej wydania, ale pogodny nastrój szybko ostudziły szczegóły dotyczące albumu. Okazało się bowiem, że nie będzie ona zawierać zapisu pełnego koncertu, ale zlepek utworów zarejestrowanych w różnych lokalizacjach. W 2016 roku Mudhoney zagrali w Europie niemal trzydzieści koncertów. Objętość jednej płyty winylowej wymusiła zatem ostrą selekcję. Ostatecznie załapały się kawałki nagrane zaledwie w sześciu miejscach. Swojej reprezentacji nie doczekał się, na przykład, koncert kończący trasę, zagrany przez zespół w ramach katowickiego Off Festivalu.
Problem selekcji dotyczył także wyboru poszczególnych tytułów. Wprawdzie dostajemy w koncertowej odsłonie fragmenty najważniejszych albumów Mudhoney, to jednak zabrakło sztandarowego, wydawać by się mogło, debiutanckiego singla „Touch Me I’m Sick”. Mudhoney mogą sobie na takie posunięcie pozwolić. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nabywcy albumu nie będą w jakiś szczególny sposób szukać największego „przeboju”, co najwyżej jego nieobecność skwitują uśmiechem i krótkim „No tak!”. Jest oczywistym, że na „LiE (Live In Europe)” repertuarowo każdemu czegoś zabraknie, ale po oswojeniu się z setlistą pozostanie już tylko cieszyć się muzyką.
„LiE (Live In Europe)” to prawdziwa petarda. Znakomite brzmienie gwarantuje komfort słuchania. Gitary tną jak żyletki, dzięki temu „I Like It Small” z ostatniej regularnej płyty zespołu dostaje dodatkowego kopa. W chwili premiery „Tommorow Hit Today” nikt już na Mudhoney nie zwracał uwagi. Płyta przeszła w zasadzie niezauważona, choć ze wszech miar na to zasługiwała. „Poisoned Water” w wersji koncertowej jest jeszcze bardziej zwariowana, niż pierwowzór. I tak można by wymieniać po kolei wszystkie utwory, i każdy byłby pod jakimś względem „bardziej”. Dla słuchaczy pobieżnie znających dyskografię zespołu, bądź nieznających jej wcale, ciekawostką może być sięgnięcie po „Editions of You”, klasyk pochodzący z repertuaru Roxy Music. Mudhoney grali go już wcześniej, na „LiE (Live In Europe)” sprawili, że ten glamrockowy numer stał się… jeszcze bardziej glamrockowy.
Mudhoney gra bardzo chaotycznie, ale to tylko pozory. Są momenty, gdy poszczególne instrumenty zdają się rozjeżdżać w przeciwnych kierunkach, gdy jednak wszyscy muzycy zmierzają w jedną stronę, wyzwolona energia ma niszczycielską moc. Świetnym tego przykładem może być „Get Into Yours”, który w drugiej części rozlatuje się niemal kompletnie,„Suck You Dry” oraz, wspomniany już „Editions of You”. W ryzach całość trzyma sekcja rytmiczna, Guy Maddison i Dan Peters, i to dzięki nim Mark Arm i Steve Turner mogą pozwolić sobie dosłownie na wszystko.
Miała być krytyka, jęczenie, że płyta za krótka, że między niektórymi utworami są nieznośne przerwy, że nie ma „Touch Me I’m Sick” i moich ulubionych utworów z „Every Good Boy Deserves Fudge”. Tymczasem od momentu premiery trudno mi się od „LiE (Live In Europe)” uwolnić. Witalność płyty jest mi wprost niezbędna do codziennego funkcjonowania. Dzięki niej jakoś dotrwam do wiosny.
Ekscytacja nową koncertówką Mudhoney o mało co nie spowodowała, że zapomniałbym wspomnieć o jednej ważnej kwestii. Otóż, płyta ukazała się wyłącznie na winylu. „LiE (Live In Europe)” jest oczywiście do ściągnięcia w postaci plików, a także została udostępniona do odsłuchu w serwisach streamingowych, ale czy można to nazwać ukazaniem się płyty? Szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że powoli będzie się to stawało normą i w dziedzinie wydawania muzyki będą istniały dwa równoległe światy: wariatów kupujących płyty na winylu i ludzi XXI w., którzy nie wiedzą czym się różni gramofon od kaseciaka.