DEPECHE MODE @ ATLAS ARENA, ŁÓDŹ, 9.01.2018

Depeche Mode od maja ubiegłego roku nieustannie promują „Spirit”, ostatnią studyjną płytę. Global Spirit Tour przetoczyła się już raz przez Polskę, 21 lipca 2017 roku zespół zagrał w Warszawie, w miejscu o najgorszej akustyce w kraju. Oglądanie koncertów na Stadionie Narodowym można porównać z siedzeniem w kinie, tyłem do ekranu, na węgierskojęzycznym filmie z polskimi napisami. Strata czasu i pieniędzy. To z tego powodu się tam nie wybrałem.

Polska jest prawdopodobnie jednym z niewielu krajów na świecie, w którym uwielbienie dla Depeche Mode przyjmuje maniakalne rozmiary. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że mieszkańcy nadwiślańskiej krainy dzielą się tylko na dwie kategorie, depeszowców i niedepeszowców. Mimo to, z niemałym zdziwieniem przyjąłem informację, że w halowej odsłonie trasy Depeche Mode zagrają w Polsce aż trzy koncerty. Pomyślałem, że występy w Krakowie, Łodzi i Gdańsku, w połączeniu z koncertami w Pradze i Berlinie, pokryją zapotrzebowanie całej Polski na Depeche Mode na najbliższe 10 lat. Obstawiałem, że taka ilość biletów raczej się nie sprzeda. Prawdopodobnie przypuszczenie to spełniło się wyłącznie dzięki pokerowej zagrywce organizatorów Open’era, którzy w listopadzie ogłosili, że jednym z headlinerów festiwalu w tym roku będzie Depeche Mode, bo Atlas Arena wypełniona była niemal do ostatniego miejsca.

Depeche Mode to legenda, zespół, którego wkładu w muzykę popularną nie sposób ani przecenić, ani kwestionować. Grupa po prawie czterdziestu latach istnienia wciąż jest w formie. Nie znaczy to, że nie zdarza jej się nagrać słabszej płyty. Zdarza się, ale spójrzmy, gdzie dziś są wykonawcy zaczynający karierę w tym samym czasie. Po lekkim skręcie w stronę bluesa i rocka na „Delta Machine”, na „Spirit” Depeche Mode znowu wrócili na elektroniczne tory. Nagrali znakomitą płytę, choć jestem pewien, że jej sukces komercyjny przypisać należy raczej wiernej publiczności, niż charakterystyce produktu.

Parę lat temu miałem okazję przesłuchać kilkanaście bootlegów z trasy promującej „Sounds of The Universe”. Przygotowywanie części podkładów „na taśmie” sprawia, że koncerty Depeche Mode są do bólu przewidywalne. Setlisty nie różnią się w zasadzie niczym, Dave Gahan na każdym z nich wydaje z siebie w tym samym momencie te same okrzyki, westchnienia i jęki, pewnie wykonuje również te same gesty. Różnica jest wyłącznie taka, że po trzecim numerze krzyczy „Hello”, dodając nazwę miasta, w którym akurat się znajduje. Przewidywalność jest tak duża, że mógłbym bez problemu napisać relację z koncertu, nawet nie będąc w pobliżu łódzkiej Atlas Areny. Jednym słowem, koncert Depeche Mode to starannie zaplanowany i odegrany show. Kto oczekuje spontaniczności, powinien zostać w domu.

Nie byłem zaskoczony tym, że nazwa zespołu występującego w roli supportu nie obiła mi się dotąd nawet o uszy. To dlatego, że Black Line porusza się w estetyce mocno elektronicznej, a to raczej, w jakimś większym zakresie, nigdy nie była sfera moich zainteresowań. Wchodząc do hali zdążyłem usłyszeć ostatni z wykonywanych przez zespół tego wieczoru utworów. Skojarzenie z Nine Inch Nails było natychmiastowe i jednoznaczne.

Punktualne pojawienie się na scenie Depeche Mode poprzedziły puszczone z taśmy fragmenty beatlesowskiego „Revolution”. Chwilę później ekran z tyłu sceny rozświetlił się całą paletą jaskrawych kolorów, a na jego tle pojawiła się charakterystyczna sylwetka wokalisty. Zaczęli od „Going Backwords” i niemal od razu Dave Gahan potwierdził, że wciąż dysponuje jednym z najwspanialszych głosów swego pokolenia. Chwilę później zagrali „It’s No Good” i „Barrel of a Gun”. Ciekawe, że właśnie „Ultra”, obchodząca w zeszłym roku dwudziestą rocznicę wydania, znalazła najliczniejszą reprezentację w repertuarze koncertu. W „A Pain That I’m Used To” wspomagający Depeche Mode od lat na koncertach klawiszowiec Peter Gordeno sięgnął po gitarę basową i, powiem szczerze, szczęka mi opadła. Partia basu, którą wykonał, była na poziomie ucznia, który właśnie odebrał pierwszą lekcję instrumentu. Nieco lepiej poszło mu w „Useless”, ale, na szczęście, później nie wychodził już zza klawiszy. Rozczarowywała oprawa koncertu. Pomijam już fakt, że na hali było zbyt jasno, ale w przygotowanie obrazów wyświetlanych na ekranie zespół mógł włożyć więcej wysiłku. Wykorzystany w „Useless” motyw haseł zapisanych na planszach upuszczanych kolejno przez pojawiającą się w filmie kobietę powinien być już zakazany, jako wyeksploatowany.

Są takie płyty, na których każdy utwór może się podobać, ale całość nie przekonuje. Podobnie bywa z koncertami. Przypadłość ta dotknęła łódzki koncert Depeche Mode, który, pomimo poprawnego wykonania poszczególnych utworów, cechował zupełny brak dramaturgii, u którego podłoża leżała fatalnie zestawiona setlista. Pierwsza cześć występu mogłaby być ścieżką dźwiękowa na stypie. Dopiero od fantastycznego wykonania „In Your Room” zaczęło się stopniowe podkręcenie tempa. Końcówka zasadniczej części koncertu złożona była z „Everything Counts”, „Stripped”, „Enjoy the Silence” i „Never Let Me Down Again”. Każdy z nich wywoływał ciarki na całym ciele i to właśnie dla tych kilku momentów warto było do Łodzi pojechać. Podobnie było w trakcie bisów. Wprawdzie zaczęły się one koszmarnym zawodzeniem Martina Gore’a w „I Want You Now”, ale szybko dało się o nim zapomnieć, bo na koniec zespół zostawił sobie „Walking In My Shoes”, „A Question of Time” i „Personal Jesus”. Czasem drobna wpadka, czy niedociągnięcie, potrafi położyć utwór w trakcie wykonania na żywo. Podnieść może się wyłącznie ocierająca się o geniusz kompozycja. W piątek dotknęło to „Personal Jesus”, w którym chóralne wejście pierwszego wersu tekstu zabiłoby dynamikę utworu, gdyby za chwilę potężnego uderzenia nie wyprowadziła gitara Martina Gore’a.

Depeche Mode starzeją się. Gahan i Gore w znacznym stopniu zniszczeni są prowadzonym kiedyś stylem życia. Jestem przekonany, że spokojny repertuar koncertu ustawiony był pod aktualne możliwości wokalisty. Na całe szczęście nie odbija się to jeszcze na partiach wokalnych, ale przerwa w środku koncertu, gdy obowiązki wokalisty przejął Gore, i częstsze niż zwykle zagrzewanie publiczności do śpiewania skłaniają do refleksji, że Depeche Mode na żywo będą w kolejnych latach wypadać coraz mniej przekonująco. Obecna trasa koncertowa jest prawdopodobnie ostatnią, na której warto jeszcze zespół zobaczyć, bo za kilka lat zasili on grupę muzycznych emerytów odcinających kupony od dawnej sławy. Dlatego z podjęciem decyzji o wybraniu się na koncert Depeche Mode radzę nie zwlekać.

Gdyby ktoś uznał, że w tym, co piszę, jest najmniejszy choćby pierwiastek złośliwości, zachęcam do włączenia po powrocie z tegorocznego koncertu ostatniej płyty Depeche Mode zarejestrowanej na żywo w Berlinie. Porównanie nie pozostawi żadnych wątpliwości, co do słuszności powyższej prognozy.