Arctic Monkeys @ Columbiahalle, Berlin, 23.05.2018
Spokój medialny związany z premierą najnowszego albumu Arctic Monkeys udzielił się także promocji trasy koncertowej. Bilet na drugi z berlińskich koncertów udało mi się kupić przez zupełny przypadek. Akurat byłem przy komputerze i postanowiłem zajrzeć na stronę dystrybutora dokładnie w chwili, gdy wejściówki na 22. maja trafiły do sprzedaży. Zaraz po tym jak się pojawiły, zniknęły. Za moment pojawiły się ponownie, ale coś nie pozwalało mi ich dodać do koszyka. Pomyślałem, że to błąd systemu. Po kilkukrotnym odświeżeniu strony w końcu udało mi się dokonać zakupu i dopiero po wszystkim zauważyłem, że koncert odbędzie się nie 22., a 23. Ponownie zrzuciłem to na system, po chwili jednak stało się jasne, że to nie szwankująca strona internetowa, ale popyt spowodował natychmiastowe wyprzedanie pierwszego i dodanie drugiego koncertu. Jak to ostatnio często ma miejsce, organizator postanowił wprowadzić imienne bilety. W sumie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wybrana metoda personalizacji nie okazała się idiotyczna. Na wszystkich biletach widniało imię i nazwisko jednej osoby – właściciela konta w sklepie internetowym. Jakby tego było mało, to ona musiała być jednym z uczestników koncertu, a nabywca mojego biletu się nań nie wybierał. Ostatecznie skończyło się dobrze, ale nerwy były.
Arctic Monkeys jest dziś jedną z największych rockowych atrakcji koncertowych. Z pewnością największą spośród zespołów powstałych w XXI w. Skalę ich popularności pokazuje wyprzedanie wszystkich koncertów do listopada tego roku w chwili, gdy nie był jeszcze upubliczniony najmniejszy nawet fragment „Tranquility Base Hotel + Casino”. Jeśli kogoś to nie przekonuje, to ostatecznym argumentem niech będą cztery pod rząd koncerty w londyńskiej O2 Arenie. Spokojnie można szacować, że obejrzy je przynajmniej 80 tysięcy widzów. Z tego punktu widzenia nieco dziwne wydaje się, że na miejsce berlińskich koncertów zespół wybrał Columbiahalle, mieszczącą 3,5 tysiąca widzów.
„Tranquility Base Hotel + Casino” poznałem już gruntownie i jedynie obcowanie z muzyką na żywo mogło zmienić moje nastawienie do albumu. Byłem do tego stopnia zaniepokojony, że zrobiłem coś, czego nigdy staram się nie robić – sprawdziłem setlistę wcześniejszego koncertu. Wiedząc, że Arctic Monkeys czynią w repertuarze granym na trasie niewielkie korekty, wtorkowe statystyki znacznie poprawiły mi nastrój. Zaczęli od „Four Out of Five”, jednego z najlepszych utworów na nowej płycie. W wydaniu koncertowym zaprezentował się niczym zaginiony brat licznego rodzeństwa z „AM”. Arctic Monkeys wspomagało pięciu dodatkowych muzyków. Centralnie na scenie ustawiony był podświetlony podest przypominający instalację z okładki promowanej płyty. Początek koncertu brzmiał wielce obiecująco, ale czasu na rozmyślania nie było zbyt wiele, bo za chwilę sięgnęli po „Do I Wanna Know?”. Był to pierwszy, ale nie ostatni tego wieczoru moment, w którym gęsią skórkę miałem na całym ciele. Monumentalny „Crying Lightning” wzmógł jedynie doznania w trakcie „Brainstorm”, którym Arctic Monkeys zatrzęśli całą Columbiahalle. Po „Don’t Sit Down ‚Cause I’ve Moved Your Chair” byłem już w pełni usatysfakcjonowany.
Atmosferę uspokoiło dopiero popowe „Why’d You Only Call Me When You’re High?”, po którym Alex Turner zasiadł do klawiszy i początkiem „505” wywołał euforię na widowni. Jeszcze ciekawszych doznań dostarczył „She Looks Like Fun” z nowej płyty. To aż niewiarygodne, jak bardzo wykonanie utworu obnażyło niedostatki „Tranquility Base Hotel + Casino”. Riff dzielący spokojniejsze fragmenty kompozycji na żywo brzmiał potężnie. Wielka szkoda, że na płycie nie robi aż takiego wrażenia. Dźwiękową przemianę przeszły zresztą nie tylko nowe kawałki. Rozszerzony o dodatkowe instrumenty koncertowy skład grupy dotlenił muzykę, sprawił, że stała się ona o wiele bardziej przestrzenna, na czym zyskała zdecydowana większość utworów. Dodatkowym smaczkiem był soczyście dźwięczący w uszach bas Nicka O’Malley’a, powodujący, że utwory w rodzaju „Arabelli”, czy „Fireside”, znowu stały się zdatne do spożycia.
Wrażenia powodowane brzmieniowymi smaczkami przerywane były, rzecz jasna, mocnymi rockowymi numerami wywołującymi kotłowaninę pod sceną. W środku koncertu usłyszeliśmy „I Bet You Look Good On The Dancefloor”, a nieco później szarpany „Pretty Visitors”, którego efekt potęgowały wściekle atakujące stroboskopy. Po godzinie i piętnastu minutach zasadniczą cześć koncertu zakończył „One For The Road”.
Arctic Monkeys wrócili na bis w swoim podstawowym, czteroosobowym, składzie. „The View From The Afternoon” ponownie podniosło temperaturę publiczności i chyba mało kto zwracał uwagę na ewidentne fałsze Alexa, który z gitarą jeszcze jako tako sobie radził, ale z wokalem kilkukrotnie wszedł w nieodpowiednim momencie. Ostatecznie koncert zakończył rytmiczny „R U Mine”. Oglądanie Mata Heldersa wybijającego charakterystyczne połamane rytmy to prawdziwa przyjemność, ale oczywiste jest, że główną postacią Arctic Monkeys środowego wieczoru był Alex Turner. Gwiazdorzył, przybierając elvisowskie pozy i wdzięcząc się do niewiast w pierwszych rzędach pod sceną. Na szczęście wciąż wyglada to naturalnie i nie ociera się jeszcze o śmieszność. Być może dzieje się tak dlatego, że, pomimo tylu lat na scenie, muzycy Arctic Monkeys są wciąż młodzi. Pozytywnie ocenić trzeba również zmianę fryzury wokalisty. Fikuśna grzywka z czasów poprzedniej trasy miała zły wpływ na dramaturgię koncertów, bo przeczesywanie grzebieniem koafiury po każdym utworze zabijało dynamikę występu. Dłuższe włosy sprawiły, że do ich ułożenia wystarczał Alexowi zamaszysty ruch głową.
Zostawiajac na boku odczucia estetyczne, był to piąty i najlepszy koncert Arctic Monkeys, na jakim byłem. Z pewnością podobne wrażenie zrobił na pozostałej części publiczności, bo nie zauważyłem nikogo, kto by próbował opuścić salę zanim na dobre rozbłysły światła. Zastanawiające jest, dlaczego zespół wykonał cztery utwory z promowanej płyty i aż osiem z „AM”? Można bawić się w dywagacje, ale, póki co, wygląda to na przeciągniętą w czasie promocję poprzedniej płyty, z mocno odświeżonym brzmieniem. Szkoda tylko, że set nie był dłuższy. Przy ilości materiału, jaką dysponują Arctic Monkeys, dwie godziny i tak pozostawiłby uczucie niedosytu.