Pearl Jam. Dziennik z trasy: 14-16 czerwca 2018 – Pinkpop Festival.
Właśnie rozpocząłem od dawna planowaną wyprawę śladem największego zespołu rockowego wszech czasów – Pearl Jam. Nie musicie się dziwić, było i wciąż jest wiele innych wielkich zespołów, pewnie nawet większych, ale Pearl Jam są najwięksi dla mnie. Bo obok muzyki ważne jest też to, jakie emocje ona we mnie wyzwala i jakie wspomnienia ze sobą wiąże. Trudno, by Zeppelini byli więksi przestając grać, gdy miałem zaledwie 5 lat. Muzyka to nie konkurencja, dlatego Pearl Jam są poza konkurencją. Bycie fanem również nie jest konkurencją. Nie jestem lepszy od kogoś, kto nigdy nie widział Pearl Jam na żywo, ani gorszy od tego, który widział ich więcej razy.
Nie jestem maniakiem, ja po prostu uwielbiam Pearl Jam. Z tysiąca powodów, z których muzyka jest najważniejszym, ale tylko jednym z nich. Nie znam żadnego tekstu na pamięć, w zasadzie w niewielkim stopniu interesuje mnie, o czym śpiewa Eddie Vedder. Głos traktuję jako instrument do wywoływania nastrojów. Niektórych tytułów utworów (choć jest ich nie więcej, niż trzy) nie potrafiłbym przyporządkować do albumów, z których pochodzą. Nie wiem, jak dawno nie grali na żywo „Off He Goes” i czy jest szansa, by zagrali utwór tego lata. I pewnie psychofani będą zdziwieni, ale przecież zdziwieni będą także wędkarze i działkowcy, więc jakie to ma znaczenie?
Rankiem 14 czerwca rozpocząłem podróż po Europie. Przystanek numer 1, Pinkpop Festival w Laandgraf (Holandia). Wcześniej odwiedziłem Katowice, bo właśnie stamtąd w podróż udawał się jeden z moich kolegów – Michał. Tego samego dnia przemieściliśmy się na lotnisko w Katowicach. Nazewnictwo portów lotniczych na świecie, to wielce radosna i inspirująca twórczość. Pyrzowice mają tyle wspólnego z Katowicami, co z Częstochową, dlatego postanowiliśmy przenocować w jednym z pensjonatów naprzeciwko terminala. Po przybyciu zostaliśmy przez właścicielkę, dysponującą sporym wachlarzem groźnych min, ostrzeżeni, że cisza nocna zaczyna się od godziny 22:00 i jest to najważniejszy punkt regulaminu. Nie wiem, co o nas pomyślała, ale uspokoiła ją obrączka na moim palcu oraz informacja, że w trakcie meczu nie będziemy spożywać alkoholu.
Rano spotkaliśmy się z Marcinem. Gdy dowiedziałem się, gdzie i na ilu koncertach Pearl Jam był, chciałem się spakować i wracać do domu. Szybko jednak doszedłem do siebie i, chwilę później, w znakomitych nastrojach wysłuchiwaliśmy kolejnych komunikatów o opóźnieniu samolotu. Czasu mieliśmy sporo, więc, dopóki lot nie był odwołany, było nam wszystko jedno. Lądowanie na lotnisku w Eindhoven i odbiór samochodu przebiegły bez problemu, dlatego, zamiast gotować się w pełnym słońcu na terenie festiwalu, jak Krzyżacy pod Grunwaldem, postanowiliśmy udać się na wczesny lunch do Maastricht. Holendrzy posługują się płynnie językiem angielskim, ale menu dostaliśmy w języku niderlandzkim. W znacznym stopniu ułatwiło nam to wybór, bo jedyną potrawą, jaką byliśmy w stanie bez pudła przyporządkować temu, co później dostaliśmy na talerzu, była „fish and chips”. Widocznie frytki z rybą są w Holandii, jak u nas adidasy. Mówisz „adidasy”, wiadomo, że chodzi ci o Nike. Albo Junkers… nieważne.
Z Maastricht do Laandgraf jest niewiele ponad 40 minut jazdy, nie licząc korka, który zrobił się w pobliżu festiwalowego parkingu. Pinkpop Festival jest jednym z najstarszych europejskich festiwali, mającym już prawie pięćdziesiąt lat. Zdziwiło mnie, że przestrzeń, na której odbywa się impreza, jest stosunkowo niewielka (połowa Openera). W oczekiwaniu na główną gwiazdę wieczoru oddaliśmy się piknikowaniu. Tradycyjnie wnerwiająca była konieczność wymiany pieniędzy na festiwalowe kupony. Pewnie dla organizatorów ma to ekonomiczne uzasadnienie, ale uczestnikom imprezy ułatwia wyłącznie łatwe i bezbolesne (ból przychodzi dopiero po powrocie do domu) pozbycie się sporej ilości pieniędzy. Przedkoncertowe dyskusje utrudniał nam występ Oh Wonder, nieudolnie sklonowanego The xx, na IBA Parkstad Stage. Michał pobiegł zobaczyć na głównej scenie Snow Patrol, by zrobić kolejne nacięcie na kolbie koncertowej fuzji, i wrócił dopiero, gdy przed nami pojawili się emerytowani punkowcy z The Offspring, co miało tę zaletę, że przed główną sceną zwolniło się sporo miejsca. Natychmiast się tam przenieśliśmy i od 21:30, słuchaliśmy już Pearl Jam. Festiwalowe koncerty mają swoją specyfikę, głównie ze względu na mocno różnorodną publiczność. Pinkpopowy występ Pearl Jam wpisał się w nią pod wieloma względami.
O samym koncercie napiszę innym razem, pewnie po powrocie z ostatniego z zaplanowanych koncertów. Nocą, po dotarciu do samochodu, pojechałem do Dusseldorfu, skąd, po godzinnej drzemce, poleciałem do Warszawy. Dalsza sobotnia podróż do domu była koszmarem, zmęczenie dawało znać o sobie, jak polskim piłkarzom od 60 minuty spotkania. Ale wróciłem i już się nie mażę, bo pora pakować walizkę przed kolejną podróżą.