Suede @ Columbiahalle, Berlin, 29.09.2018
Nie wiem jak to się mogło stać, ale do ubiegłej soboty nigdy nie widziałem na żywo Suede, zespołu, który stale obecny był w moim życiu od momentu wydania debiutanckiego albumu. Mało tego, właśnie pierwszą płytę Suede bez zastanowienia umieszczam w prywatnym rankingu albumów wszech czasów, a świetnych płyt w dyskografii zespół Bretta Andersona ma jeszcze przynajmniej kilka.
Suede przeżywali wzloty i upadki. Po nagraniu albumu „Dog Man Star” z zespołu odszedł jeden z jego założycieli i kompozytorów, gitarzysta Bernard Butler. Jakby na przekór, następna płyta zatytułowana „Coming Up” odniosła największy w karierze zespołu sukces komercyjny. Kolejna, nieco eksperymentalna, „Head Music” zapoczątkowała spadek popularności grupy, która ostatecznie pogrzebała się nieudanym, zwyczajnie nijakim, albumem „A New Morning”. Brett Anderson próbował swoich sił nagrywając cztery płyty solowe, ale miejsca w drugiej setce brytyjskich zestawień trudno było uznać za spektakularne osiągnięcia. Wcześniej nie powiodła się także ponowna współpraca z Bernardem Butlerem, tym razem pod szyldem The Tears. Bez znaczenia w tej chwili jest, czy zaważyły słabe kompozycje, czy odrzucenie dawnego, sprawdzonego, szyldu.
Po jedenastu latach przerwy Brett Anderson zdecydował się na reaktywację Suede. Było sporo spekulacji na temat składu, w jakim zespół powróci na scenę. Wielu fanów liczyło na ponowne pojawienie się w grupie Bernarda Butlera, ale Anderson zachował się lojalnie w stosunku do Richarda Oakesa, który przed laty zastąpił oryginalnego gitarzystę. Suede wrócili znakomitym albumem „Bloodsports”. Było aż niewiarygodne, jak podziałała na muzykę długa przerwa w działalności. Pozycję grupy ugruntowała kolejna płyta, zatytułowana „Night Thoughts”, a świetną passę podtrzymuje wydana we wrześniu płyta „The Blue Hour”, z każdym przesłuchaniem coraz mocniej zakotwiczająca się w sercu słuchacza.
Pomijając kilka rozgrzewkowych koncertów zagranych w Wielkiej Brytanii, berliński występ Suede był otwarciem regularnej trasy koncertowej promującej nowe wydawnictwo. Przyznam szczerze, że występujące tego dnia supporty w zasadzie mnie nie interesowały, tym bardziej, że miejsca w Columbiahalle po raz pierwszy były siedzące. Posiadając bilet stawienie się w hali ze sporym wyprzedzeniem straciło na znaczeniu, toteż załapałem się dopiero na końcówkę występu Gwenno.
Chwilę po 20 przed sceną pojawiła się przezroczysta biała zasłona, za którą przy dźwiękach „As One” pojawili się muzycy Suede. Mimo, że zagrany za chwilę „Wastelands” należy do najlepszych utworów z „The Blue Hour”, to jednak publiczność na zaznajomienie się z nowym materiałem miała niewiele czasu. To dlatego euforię wywołał dopiero wykonany za chwilę „Outsiders”, poprawiony „I Don’t Know How to Reach You” z poprzedniej płyty, po którym zniknęła zasłona oddzielająca zespół od publiczności. Temperatura na widowni podniosła się dzięki „We Are The Pigs”, osiągając stan wrzenia wraz z pierwszymi dźwiękami „So Young” z genialnego debiutu. Po „Heroine” Suede powrócili do materiału z najnowszej płyty, by, po „Tides” i „Roadkill”, wykonać „Sabotage” i „Snowblind” z „Bloodsports”.
Suede ma w swoim repertuarze utwory w pełnym spectrum nastrojów, ale na żywo bez wątpienia najlepiej sprawdzają się kawałki oparte na hałaśliwych gitarowych riffach. „Filmstar”, „Metal Mickey”, „Animal Nitrate” i wrzucony pomiędzy nie, przebojowy nawet wśród innych hitów grupy, „Trash” nie pozostawiły złudzeń, co do tego, że zespół w pełni zasługuje na miano jednego z największych brytyjskich zespołów rockowych lat 90., w dodatku pozostającego wciąż w wysokiej formie.
Bez względu na to, jak rozkładają się twórcze akcenty w dzisiejszym Suede, trzeba jednoznacznie stwierdzić, że najważniejszym ogniwem grupy jest jej wokalista, Brett Anderson. Bez jego charakterystycznego głosu i charyzmy mielibyśmy do czynienia wyłącznie z muzykami, którzy nie potrafią, a może nie chcą, skupiać na sobie uwagi publiczności. Anderson to sceniczne monstrum, najlepiej odnajdujące się w bliskim kontakcie z publicznością, do której wielokrotnie podczas koncertu schodził ze sceny. Wokalista Suede w sobotę skończył 51 lat. Biorąc pod uwagę wiek i doświadczenia z wszelkiego rodzaju używkami, na scenie prezentuje się wciąż niezwykle żywiołowo.
Po zastrzyku energii przyszła kolej na uspokojenie. Gdy pozostali muzycy zniknęli ze sceny, Brett Anderson usiadł z gitarą akustyczną na jednym z odsłuchów ustawionych przy krawędzi sceny. Na widowni Columbiahalle zapanowała niemal idealna cisza. Pozbawioną jakiegokolwiek nagłośnienia gitarę i głos Andersona bez mikrofonu ledwo było słychać, a, mimo to, wykonany w ten sposób „The Wilde Ones” można uznać za jeden z piękniejszych momentów sobotniego koncertu. Zaraz po nim zasadniczą część występu zakończyły „The Invisibles” i „Flytipping” z najnowszej płyty.
Było oczywiste, że powrócą jeszcze na scenę. Utrzymanie dramaturgii koncertu Suede opanowali do perfekcji. Bis zaczęli od „Beautiful Ones”, co ponownie rozbujało zgromadzoną w sali publiczność. Szkoda tylko, że nie trwało to długo, bo koncert za chwilę ostatecznie zakończył „Life Is Golden”. Ledwie półtorej godziny, ale i tak był to jeden z lepszych koncertów, jakie dotychczas widziałem i mam nadzieję, że nie było to moje ostatnie spotkanie z muzyką Suede na żywo.