Vinyl Top 20 / Styczeń 2019
1. Pink Floyd „Animals”
2. D. Matthews Band „Stand Up”
3. Depeche Mode „Some Great Reward”
4. U2 „Songs of Experience”
5. The Dandy Warhols „Why You So Crazy” (2019)
6. Def Leppard „Adrenalize”
7. Queen „The Miracle”
8. Electric Light Orchestra „A New World Record”
9. The Police „Synchronicity”
10. L. Kravitz „Raise Vibration”
11. M. Kane „Coup de Grace”
12. Band Of Horses „Everything All The Time”
13. AC/DC „Flick Of The Switch”
14. Pearl Jam „Lost Dogs”
15. B. Withers „Just As I Am”
16. R.E.M. „Live From The National Bowl, Milton Keyns, 1995”
17. The Police „Ghost In The Machine”
18. D. Bowie „Glastonbury 2000”
19. Deftones „Koi No Yokan”
20. Led Zeppelin „IV”
Pierwsza pozycja „Animals” w styczniu jest niekwestionowana. Praktycznie nie zdejmowałem płyty z talerza gramofonu. Fakt ten mógłbym próbować podpiąć pod 42. rocznicę premiery (21 stycznia) albo urodziny Nicka Masona (27 stycznia), ale prawda jest taka, że muzyka z „Animals” dotąd zwyczajnie nie mogła się we mnie zakotwiczyć. Nie mam pojęcia dlaczego. Dawno już przestałem analizować podobne osobliwości. Przypadek „Animals” pokazuje natomiast, że każda płyta ma szansę stać się moją ulubioną, wystarczy tylko, by w ogólnym chaosie wszechświata coś przypadkiem pchnęło mnie w jej kierunku. Impulsem w przypadku „Animals” była okładka stworzona przez studio Hipgnosis, którą, od kiedy pamiętam, uważam za jedną z najlepszych w dziejach rocka. Zdjęcie Battersea Power Station w Londynie nasycone ciepłymi, a mimo to mocno niepokojącymi, kolorami w winylowym rozmiarze idealnie prezentuje się na ścianie. Także czarna płyta jest nośnikiem, który najlepiej przenosi magię „Animals” ze wzmacniacza wprost do głośników. Po pierwszych dźwiękach „Pigs on the Wing (Part 1)” oderwiecie się od muzyki Pink Floyd dopiero wtedy, gdy po „Dogs” będziecie musieli obrócić płytę na drugą stronę.
Patrząc na świat oczami mężczyzny powiedzieć muszę jedno, wyjście na spacer z pudlem na smyczy jawi mi się jako szczyt obciachu, podobnie jak chodzenie po plaży w klapkach i białych skarpetkach, z saszetką w kształcie nerki u pasa. Na początku lat 90. muzycznym odpowiednikiem wspomnianego obciachu było słuchanie Bon Jovi, Scorpions, Bryana Adamsa i Def Leppard. Przyznanie się do tego rodzaju inklinacji, bądź przypadkowe ich ujawnienie przez osoby trzecie, skutkowało towarzyskim ostracyzmem i wystawieniem na pośmiewisko. Ofiarę szyderstw mogło uratować wyłącznie podrzucenie, przez zaprzyjaźnione tajne służby, jednemu z prześmiewców kasety New Kids On The Block. Co sprawia, że dziś, po ponad trzydziestu latach, wspomniani wykonawcy zaliczani są do klasyki rocka, nie mam pojęcia. Prawda jest jednak taka, że w dyskografii każdego z nich, może za wyjątkiem Bon Jovi, znajdzie się płyta godna uwagi, choć nie zawsze będzie to album powszechnie uznany z najlepszy.
Wydany w 1992 roku przez Def Leppard longplay zatytułowany „Adrenalize” ukazał się w niezwykle trudnym dla grupy momencie. Początek lat 90. zdominował grunge. Niby też muzyka gitarowa, ale sam fakt tworzenia zespołu, który swoje największe triumfy święcił w poprzedniej dekadzie dyskredytował całkowicie. Dziś można „Adrenalize” słuchać w oderwaniu od „Nevermind” Nirvany i „Ten” Pearl Jam, ale w przypadku Def Leppard dochodziła jeszcze presja wywołana sukcesem poprzedniej płyty. „Hysteria” do dziś pozostaje jednym z najlepiej sprzedających się albumów rockowych w historii. „Adrenalize” nie udało się przeskoczyć związanych z nią oczekiwań, płyta sprzedawała się dużo słabiej. Trudno odmówić mocy stadionowym hymnom w rodzaju „Let’s Get Rock”, czy „Make Love Like Man”. Nie sposób też posądzić o brak uroku ballady w rodzaju „Tonight” i „Have You Ever Needed Someone Sa Bad”, jest jednak jeden podstawowy warunek, nie można wcześniej słuchać „Hysterii”.
Po obejrzeniu „Bohemian Rapsody” trudno nie sięgnąć w większym wymiarze po muzykę Queen. Odnoszę wrażenie, że film, będący odpowiednikiem literackiego czytadła, właśnie to miał na celu. Ścieżkę dźwiękową odpuściłem, bo nie zawiera materiału, dla którego warto byłoby wydać pieniądze. Nawet słynny występ Queen na Live Aid, którym bezsensownie wypełniono końcowe 20 minut filmu, na soundtracku znalazł się jedynie we fragmentach (pewnie tych, które odtworzono na ekranie).
„The Miracle” była następcą „A Kind Of Magic”. Jest na niej więcej typowo rockowego grania. Queen nie rezygnują z dźwiękowego kalejdoskopu, wciąż jest różnorodnie, ale bardziej spójnie, po prostu rockowo. Dzięki temu „The Miracle” jest bardziej strawna dla miłośników rocka, których odrzucały queenowe dziwactwa z niektórych wcześniejszych płyt. Album wypełniony jest przebojami, wystarczy wspomnieć utwór tytułowy, „I Want It All”, „Breakthru”, czy oparty na niezwykle energetycznej i nośnej partii basu „The Invisible Man”. Szkoda, że, ze względu na stan zdrowia wokalisty, Queen nie wyruszyli w trasę koncertową promującą album, bo z całą pewnością wykonania na żywo dodawałyby utworom z „The Miracle” mocy.
Panuje powszechne przekonanie, że lata 80., wyjmując oczywiście najlepiej sprzedający się w historii rocka album „Back In Black”, który je zapoczątkował, były okresem twórczej zapaści AC/DC. Generalnie można się z tak postawioną tezą zgodzić, z jednym wszkże wyjątkiem. „Flick Of The Switch” to jeden z najbardziej niedocenionych krążków grupy. Przyczyn tego stanu rzeczy może być wiele, ważniejsze od ich roztrząsania wydaje się jednak zwrócenie uwagi na muzykę wypełniającą album. Począwszy od otwierającego zestaw, snującego się niespiesznym riffem, „Rising Power” dostajemy serię hardrockowych klasyków, które w towarzystwie największych hitów AC/DC nie mają się czego wstydzić. „This House Is On Fire”, „Flick Of The Switch”, „Guns For Hire” i „Bedlam In Belgium” to prawdziwe petardy. A gdyby ktoś próbował formułować zarzuty, że całość brzmi ciągle jak AC/DC, narazi się tylko na śmieszność, bo w zespole braci Young’ów, zdaje się, o to właśnie chodzi.