Rival Sons „Feral Roots”

Greta Van Fleet otrzymała statuetkę Grammy w kategorii „najlepszy album rockowy”. Zaczynam się czuć jak nienawidzący szczepionek płaskoziemca otoczony ofiarami międzynarodowego spisku, które nie dostrzegają, że żyją w wykreowanej przez światową masonerię alternatywnej rzeczywistości. Może się nawet zdarzyć, że niedługo wyląduję w muzycznym psychiatryku. Naprawdę nie było w 2018 roku lepszej rockowej płyty od „From The Fires”? Czy promowanie na siłę wykonawcy kradnącego tożsamość innego wykonawcy jest w stanie przedłużyć życie zbliżającego się do komercyjnej śmierci rocka? Szczerze wątpię. Dlaczego nikt nie wkłada tyle energii i środków w lansowanie produktów organicznych i zdrowych? Których konkretnie? A na przykład najnowszej płyty Rival Sons.

Pierwszy raz z muzyką zespołu zetknąłem się przy okazji „Head Down”, płyty wydanej w 2012 roku. Promujący ją singel „Wild Animal” zainteresował mnie na tyle, że sięgnąłem wtedy po całość. „Great Western Valkirie” jakoś mi umknęła, a „Hollow Bones” zwyczajnie nie zachwyciła. „Feral Roots” włączyłem zatem bez żadnych oczekiwań, niejako dla porządku i, jak to często bywa, brak odporności (szczepienia?) sprawił, że wydana w końcówce stycznia płyta stała się moją pierwszą kandydatką do tytułu płyty roku.

Muzyka na „Feral Roots” ułożona jest z dobrze wszystkim znanych elementów, ale kto dziś w rocku oczekuje rewolucji? Najważniejsze jest to, że Rival Sons nie próbują przenieść się w lata 70. przy pomocy wdzianka z frędzelków, opaski na czole (to musi być straszny obciach nawet na południu USA) i wypadającego komicznie przywoływania mamy zatrzaśniętej w nawiedzonym domu. Za Rival Sons przemawia nie tylko wartość artystyczna, ale także ogromny ładunek emocjonalny zamknięty w dźwiękach.

Oczywiście, słychać w muzyce Rival Sons Led Zeppelin, nic innego nie przyjdzie słuchaczowi do głowy, gdy usłyszy mocne, bohnamowskie bębny w „Do You Worst” i „Back In The Woods”. To samo skojarzenie pojawić się może przy akustycznym wstępie do „Look Away”. Tyle, że w przypadku „Feral Roots” nie jest to podstawą do postawienia grupie jakichkolwiek zarzutów. Rival Sons w swoim laboratorium przygotowali miksturę, w której udało się, bez uszczerbku dla barwy, aromatu i smaku, połączyć kilka na pozór niepasujących do siebie składników. Bo czy soul zawsze idealnie rozpuszcza się w hardrockowej bazie? Rival Sons dysponują pierwiastkiem, który im to umożliwia. Jest nim głos Jay’a Buchanana, który niezwykle swobodnie potrafi przemieścić się od rockowego krzyku w „All Directions” do pełnego ciepła śpiewu w „Shooting Stars”, w którym wspierający wokalistę chór gospel wypada nagle niezwykle naturalnie.

W „Stood By Me” pobrzmiewają echa zabawy rodem z „Blues Brothers”, jest tylko bardziej rockowo i na poważnie. O ile na słabej płycie kulminacyjnym momentem mógłby okazać się utwór tytułowy, to na „Feral Roots” jest on wyznacznikiem jej niezwykle wysokiego poziomu. Kalifornijczycy udowadniają, że wciąż można napisać rockową balladę nie popadając w banał. I chociaż na tym polu nikt nie przebił od trzydziestu lat tego, co zrobili The Black Crowes w „Seeing Things” na debiutanckiej płycie, to jednak Rival Sons zbliżyli się do ideału na niebezpieczną odległość.

W graniu Rival Sons jest mnóstwo świeżości i szczerości, elementów, których tak bardzo brakuje wyeksploatowanej już muzyce rockowej. Dlatego dobrze, że muzycy zespołu zdają sobie sprawę z potęgi nowego materiału, i wykonują „Feral Roots” na trwającej właśnie europejskiej trasie koncertowej niemal w całości. Wielka szkoda, że jutro, zamiast pod sceną w warszawskiej Stodole, będę kurował się w domu, nie tak miało być.

Playlista:

„Back in the Woods”
„Feral Roots”
„Stood by Me”
„Shooting Stars”