Perry Farrell „Kind Heaven”
Perry Farrell bez wątpienia jest jedną z najważniejszych postaci w świecie rocka przełomu lat 80. i 90. Startował w postpunkowej grupie Psi-Com, by chwilę później założyć zespół, który z czasem stał się prawdziwą ikoną. Jane’s Addiction współtworzyli z Farrellem basista Eric Avery, gitarzysta Dave Navarro i perkusista Stephen Perkins. Przynajmniej jeden album grupy zasługuje na przyjęcie w poczet rockowych płyt wszech czasów. Mowa oczywiście o „Ritual de lo Habitual” z 1990 roku, po wydaniu którego drogi muzyków pogrążonych w narkotykowym nałogu rozeszły się po raz pierwszy.
Farrell z Perkinsem powołali do życia Porno For Pyros, którego wkład w historię rocka ograniczył się do dwóch albumów studyjnych i występu na Festiwalu Woodstock ’94. W późniejszym okresie Farrell nagrał pierwszy, oparty w głównej mierze o elektronikę, album zatytułowany „Song Yet to Be Sung”. Próbował również stanąć na nogi z nowym zespołem, którego gitarową podporą miał być Nuno Bettencourt znany z Extreme. Nic jednak z tego nie wyszło, mimo że w nagraniu jedynego albumu Satellite Party zatytułowanego „Ultra Payloaded” wzięła udział plejada gwiazd (między innymi John Frusciante, Flea, Peter Hook, Fergie, i Jack Irons). Dwukrotna reaktywacja Jane’s Addiction pokazała, że najlepsze muzyczne efekty przynosi współpraca Farrella z Navarro, bo albumy „Strays” i „The Great Escape Artist” należy uznać za bardzo udane.
Perry Farrell, poza działalnością stricte muzyczną, zasłynął również jako pomysłodawca i organizator objazdowego festiwalu Lollapalooza. Dostarczał także rozrywki fanom robiąc z siebie idiotę w reality show wyświetlanym w telewizji pod polskim tytułem „Żony rockmanów”, choć prawda jest taka, że na tle pozostałych uczestników serialu z żoną Etty Lau Farrell nie wypadali najgorzej.
Po osiemnastu latach od wydania debiutanckiego solowego albumu i osmiu, które upłynęły od premiery ostatniej, jak dotąd, płyty Jane’s Addiction, Perry Farrell postanowił przypomnieć o sobie nową płytą. Czy jednak muzyczna egzystencja wokalisty bez Dave’a Navarro i kolegów ma jakikolwiek sens? Do nagrania „Kind Heaven” Farrell znowu zaprosił znanych muzyków. Na płycie pojawiają się Matt Chamberlain, Chris Cheney, Tommy Lee, Elliot Easton i Taylor Hawkins, a współproducentem albumu jest Tony Visconti, znany ze współpracy z Davidem Bowie i Morrissey’em. Efekt tej współpracy to zaledwie dziewięć utworów, trwających ledwo ponad pół godziny.
Album otwiera „(red, white, and blue) Cheerfulness”, zbliżony do „Been Caught Stealing” Jane’s Addiction. W swej najmocniejszej odsłonie do macierzystego zespołu Farrell odwołuje się także w „Pirate Punk Politician”. Brak gitary Dave’a Navarro jest jednak aż nadto dostrzegalny, bo jest zaledwie poprawnie. Smyczki i rozmach „Snakes Have Many Hips” dają pewne wyobrażenie tego, jak mogłaby brzmieć Electric Light Orchestra, gdyby Jeff Lynne utworzył grupę w obecnym stuleciu. W „One” disco miesza się z plemiennymi bębnami i funkowymi gitarami. „Spend The Body” to muzyczne okolice Yeah Yeah Yeahs, utwór spokojnie mógłby trafić na kolejny album Garbage, z kolei beat i puls basu w „Machine Gun” kojarzy się z późnym New Order.
„Kind Heaven” tworzy kalejdoskop dźwięków przytłaczający nadmiarem pomysłów, zupełnie jakby Perry Farrell usiłował w trzydziestu minutach skompresować pomysły nagromadzone przez lata fonograficznego milczenia. Rockowy prowokator, obrazoburca, prorok zwiastujący kilka dekad temu nadejście rockowej nawałnicy, nagrał płytę, której da się słuchać z przyjemnością, a, mimo to, trudno pozbyć się wrażenia niedosytu. Artystycznie bez większych zaskoczeń, emocjonalnie bez większych uniesień, zdecydowanie za mało, jak na artystę tego formatu.