Mudhoney „Morning In America”

Wydany właśnie minialbum Mudhoney uświadomił mi jak bardzo tęsknię nie tylko za krótkimi piosenkami, ale i płytami. W czasach, gdy wypuszczanie na rynek EP-ek było czymś naturalnym Mudhoney byli przodownikami pracy. Dziś do najbardziej znanych pozycji, „Superfuzz Bigmuff” i „Five Dollar Bob’s Mock Cooter Stew”, zespół dołącza „Morning in America”. Płyta w znacznej części zawiera utwory zarejestrowane podczas sesji nagraniowych do ostatniego, jak dotąd, długogrającego albumu grupy, wydanego w zeszłym roku „Digital Garbage”.

W przypadku zespołów takich jak Mudhoney nikt nie oczekuje rewolucji, bo brzmieniowo zespół nigdy nie wyszedł poza ramy wyznaczone debiutanckim singlem. To, na co można liczyć, to świeżość i energia, a tych „Morning in America” odmówić nie można, bo brudne riffy i „śmietnikowy” śpiew Marka Arma nie pozwalają usnąć w fotelu. Mocne i ciężkie otwarcie w postaci „Vortex of Lies” równoważy powiew lekkości w „Creeps Are Everywhere” z gitarowym solem jakby wykrojonym z „Piece of Cake”. „Ensam I Natt”, utwór szwedzkiej formacji Leather Nun, nie odbiega zbytnio od oryginału, chłopaki z Seattle nadali mu wyłącznie własny, momentalnie rozpoznawalny, szlif. Wyszło wspaniale, numer obudzi umarłego, a wyśpiewywany w refrenie wers „I am so lonely tonight” aż prosi się o wykrzykiwanie pod nieobecność dzieci w domu. W inny wymiar przenosi słuchacza kompozycja tytułowa. Jest przytłaczająco, niczym pod koniec ubiegłego wieku na dusznym i mrocznym „Tommorow Hit Today”, a tekst w oczywisty sposób komentuje sytuację polityczną w U.S.A. Płytę kończy „One Bad Actor” (czyżby znowu o nim?), ale najlepsze jest to, że po dwudziestu dwóch minutach można słuchać jej od nowa, do czego szczerze zachęcam.